PROLOG

PECCATORUM
 Witamy Was bardzo serdecznie w prologu do serii Peccatorum. Przedstawiamy Wam próbkę Naszych umiejętności i oczekujemy, że podzielicie się swoimi wrażeniami po przeczytaniu i dołączycie do dyskusji w komentarzach. Prosimy Was bardzo o aktywność, ponieważ prolog jest dla nas pewnym wyznacznikiem tego, w jakim kierunku ma pójść cała seria.Jeżeli Wam się spodoba roześlijcie to znajomym i pomóżcie historii dotrzeć nieco dalej ;)
Neri x Bobru

Prolog


                Wnętrze pomieszczenia było mroczne. Delikatne światło zdawało się nie odbijać od mebli i urządzeń upchanych ciasno obok siebie. Na pierwszy rzut oka pokój wydawał się być nieco zaniedbany. Jednak po przetarciu oczu z ciemności wyłaniała się całość tworząca przyjemną kompozycję. Harmonia, która bez wątpienia została zaplanowana przez kogoś, kto zna się na design’nie.  Wszystko znajduje się dokładnie tam gdzie powinno się znajdować. Wygoda połączona z funkcjonalnością. Każdy, kto wszedłby do środka, dosyć szybko połapałby się gdzie czego szukać i jak używać. Lokal można było nazwać intuicyjnym. W końcu został zaprojektowany przez kogoś, kto posiadał niesamowitą impresję. Nie chodziło nawet o to, że ta osoba była kobietą, a jak wiadomo one mają zupełnie inne spojrzenie na wszystko niż mężczyźni. Tutaj rozchodziło się o coś więcej. Coś co zwykli ludzie mogli określić jedynie jako „szósty zmysł”, a nawet to mogło być zbyt wąską definicją. W przypadku tej konkretnej jednostki można było mówić o niesamowitym przeczuwaniu nadchodzących zdarzeń, zahaczając wręcz o jasnowidzenie. Chociaż wizje, które miały się rozegrać były dalekie od czegoś, co można określić mianem „jasno”, zdecydowanie zbliżało się coś ciemnego i mrocznego.
Gospodarze siedzieli na fotelach otoczeni kosmiczną nicością i myśleli. Pomysł gonił pomysł, a wszystko trzeba było dopracować. Już za tydzień zacznie się apogeum, niepozwalające nawet na chwilę wytchnienia. Projekt, który całkowicie odmieni losy ludzkości, a przede wszystkim tej dwójki. Wiedzieli, że ilość zmiennych oraz prawdopodobieństwo dotarcia do celu jest bardzo ciężkie do określenia, ale nie poddawali się. To motywowało ich jeszcze bardziej. Ani jego, ani jej nie było widać w tej ciemności. Taki klimat sprzyjał tworzeniu, ale niektóre pomysły należało spisać, a do tego potrzebne było światło...
Do powstania mroku potrzebna jest odrobina światła, pomyślałem poetycko.
- Potrzebujemy lampy – powiedziałam, a mój głos rozszedł się echem po pomieszczeniu.
- Elektrycznej czy przenośnej? –  wyłoniło się pytanie. Automatyczne, jakby mężczyzna, który je zadał tylko czekał, aż zostanie o to zapytany. To było na swój sposób imponujące.
- Przenośna wystarczy – włączyłem się do rozmowy.
                Nagle, po drugiej stronie pokoju, pojawił się punkt. Rzucił białe światło na stoły, warsztaty oraz półki z książkami. Blask zatańczył na stosach dokumentów, prześwietlając spowite kurzem kroniki. W naszą stronę szedł chłopak. Wzrok skupiliśmy na jego twarzy. Wydawała się być na swój sposób idealna. Jedyną oznaka pewnej inności były skronie, które miały nieco metaliczny kolor. Reszta tworzyła iluzje czegoś doskonałego. Śnieżnowłosy postawił lampę na stoliku przed nami. Ubrany w garnitur, wyglądał reprezentacyjnie i zjawiskowo. Podziękowaliśmy mu, a ten ukłonił się i odszedł w mrok, do drugiej części lokalu. Słychać było tylko ociężałe kroki, zdecydowanie zbyt głośne, jak na młodego mężczyznę jego postury. Było w nim coś dziwnego, a to podobało nam się najbardziej.
- Zaczynamy? – zapytałem.
- Oczywiście Ukochany – powiedziałam chwytając pierwszą z teczek i rozwiązując ją. Nagłówek, napisany przeze mnie odręcznie, głosił…

Raphael de Caumont

                Raphael miał serdecznie dość tego, co działo się w jego domu. Obowiązki przeganiały się nawzajem. Nie miał czasu na nic, poza ciągłymi treningami oraz nauką. Tego ranka usiadł na łóżku i powoli spuścił nogi, żeby trafić nimi  ślepo w kapcie. Gdy poczuł ciepło mimowolnie się uśmiechnął, ale ta dziwna anomalia szybko zniknęła z jego twarzy. Radość z życia była sukcesywnie wysysana z jego ciała co rano, dokładnie w tym samym momencie.
- Listaaaa – krzyknął ktoś za drzwiami, po czym wsunął mu przez specjalną szparę kartkę papieru, która z gracją upadła na elegancki, zdobiony dywan. Pieniądze wcale nie dawały szczęścia i Raphael był tego żywym przykładem.
- Wrak – wtrąciłam nagle.
- Zdecydowanie, ale wróćmy póki co do czytania – poprosiłem.
                Raphael podniósł się i pierwsze co zrobił to podszedł do lustra, gdzie spędził paręnaście minut na odpowiednim ułożeniu i uczesaniu jego charakterystycznej fryzury. Następnie ruszył do szafy, gdzie jego oczom ukazała się cała kolekcja przeróżnych, pięknych strojów – od płaszczy, przez futra, garnitury i marynarki, aż po zwykłe koszulki, spodnie i koszule. Wybrał swój ulubiony biały kostium z zestawem dodatków, które idealnie pasowały do jego białych włosów. Na koniec kapcie zamienił na wygodne i eleganckie buty, które dla pewności jeszcze wypastował. Sięgnął po wodę kolońską i psiknął dwa razy na nadgarstek prawej ręki, po czym delikatnie rozprowadził za uchem. Był absolutnie gotowy na kolejny dzień.
- Teraz wystarczyło zacisnąć zęby. -  Zerknął w stronę drzwi i zaklął pod nosem - Jak zwykle długa – mruknął sam do siebie, patrząc na listę leżącą na jego dywanie. Nagle usłyszał kroki na korytarzu, które ucichły tuż przed jego drzwiami. Zastanawiał się czego jego ukochana matka zapomniała mu napisać.  Szpara, przez którą wpadła kartka papieru ponownie się otworzyła, a do pomieszczenia wrzucono kopertę. Raphael otworzył szerzej oczy, przez chwilę zaintrygowany tym, co zobaczył. Listy dostawał raczej rzadko, przynajmniej takie prywatne zaadresowane do niego. Nie wiedział, co dokładnie to oznaczało, ale z nieco większym zapałem podszedł i wziął wiadomość do ręki odrzucając na bok notatkę od matki.
                Ruszył w stronę dębowego biurka, stojącego w narożniku pokoju. Chociaż do pomieszczenia wpadała cała masa światła z ogromnych, zakończonych łukami okiennic, ten zakątek zawsze miał w sobie jakiś mrok. Raphael był cholernie inteligentny. Lubił ostrzyć swój umysł przeróżnymi księgami, tak jak ostrzył swoje ciało jazdą na łyżwach. Niektórzy mogliby powiedzieć, że ma wszystko, ale jemu wciąż czegoś brakowało. Czy chodziło o wolność i swobodę? Nie do końca. Mógł przecież opuścić rodzinny dom, wyprowadzić się. Rodzice z pewnością by mu pomogli. Chodziło o coś, czego on sam nie potrafił określić. Uczucie, które nie dawało spokoju nawet w najmniejszym stopniu, a sprawiało, że kiełkowało w nim ziarno rozpaczy i beznadziejności, jednak nie poddawał się. Każdego ranka dziarsko sięgał po listę. Lekcje jazdy figurowej, siłownia, nauka języka hiszpańskiego i norweskiego, programowanie. Zajęć było wiele, a on to wszystko miał zrobić dzisiaj, do godziny 22:00. Każda minuta była zaplanowana. Miał teraz jedynie kwadrans na to, żeby zejść na lodowisko zbudowane przy jego domu, gdzie czekał na niego już zapewne mistrz świata w jeździe figurowej na łyżwach. Chociaż opis brzmiał poważnie, to nie należało zapominać, że Raphael sam był wirtuozem i arcymistrzem. Na lodzie czuł się lepiej niż na ziemi. Gracja ruchów, swoboda, szybkość i umiejętności – wszystko dopracowane, ale wciąż treningi były zbyt ważne, żeby z nich zrezygnować.
                Oparł się plecami o skórzane pokrycie fotela i odetchnął głęboko. Listę podpisał piórem, które stało na biurko i odrzucił na bok. Musiał potwierdzać przeczytanie każdego dokumentu podpisem. Miał solidnie dosyć chorych oczekiwań jego rodziny. Spojrzał na kopertę, jakby po chwili sobie o niej przypominając. Z przodu było napisane jego nazwisko, adres, kod pocztowy oraz nalepiony znaczek. Symbol przedstawiający ikonę z literą „P”. Co to mogło oznaczać?
- Wciąż uważam, że to dobry pomysł. Prosta i elegancka – powiedziałam.
- To prawda – odpowiedziałem.
Raphael również dostrzegł w niej staranność i estetykę. Od razu przykuła jego uwagę. Sięgnął po specjalny, zdobiony sztylet, którym przeciął kopertę i wyciągnął kartkę papieru drobnej gramatury. Był przyjemny w dotyku.
„ Szanowny Panie Raphaelu,
Chcielibyśmy poinformować Pana, że otrzymał Pan możliwość udziału w luksusowym wyjeździe w pięciogwiazdkowym ośrodku wypoczynkowym. Prosimy, aby stawił się pan w hangarze numer 83 w miejscowości Brescot, dokładnie pierwszego dnia nadchodzącego miesiąca z potrzebnymi bagażami oraz dokumentami. Jeżeli oferta Pana zainteresuje to prosimy o stawienie się na miejscu, nie musi Pan odpowiadać na tą wiadomość.
Z poważaniem
Dyrektor ośrodka wypoczynkowego
Peccatorum”
                Mężczyzna zdawał sobie sprawę, że pierwszy dzień miesiąca był już za dwa dni. Wiedział też, że taka okazja się nie powtórzy. To było jak znak od jakiejś siły wyższej, która nad nim czuwała.
- Oj, patrząc na to jaka to siła wyższa, niech żałuje, że nie wierzy w Boga – zażartowałam.
- Lepiej wierzyć w taką siłę wyższą, niż w nic – odpowiedziałem.
Nie minął nawet kwadrans, który Raphael miał na przygotowanie się do treningu, gdy siedział już w prywatnej limuzynie, z niedużą torbą podróżną pod nogami i butelką jego ulubionego trunku w ręce. Był gotów na przygodę, a emocje były tak duże, że nawet nie zastanawiał się, gdzie jedzie. Ważne było, że daleko stąd. Nie zauważył też, że jego szofer, ma podejrzanie białe włosy. W końcu wyjeżdżał, kto by zwracał uwagę na taki mały szczegół…

Audrey King

                Audrey mało nie potknęła się o stojącą przed nią walizkę. Tylko wewnętrzne pokłady spokoju uratowały ją przed wybuchem, a one same nie wiadomo skąd się wzięły. Było powszechnie wiadomo, że pani King nie należała do osób spokojnych, ani bezkonfliktowych. Spieszyła się jednak, bo samolot, przy którego odprawie stała, miał zabrać ją do centralnej Europy. Zaproszono ją na miesięczny staż w jednej z bardziej prestiżowych restauracji na świecie. Zapewnione miała zakwaterowanie w hotelu, wszelkie wygody i luksusy, bo sama oferta pracy zapowiadała z pewnością jedno – ciężką harówkę. Nie było to jednak niczym nowym w życiu kucharki. Odkąd pamiętała jej ojciec nauczył ją szacunku do pracy. To sprawiło, że była tym, kim jest teraz.
                Postanowiła powstrzymać się od zwrócenia uwagi niskiemu mężczyźnie, który podstawił jej walizkę pod nogi.  Na język cisnęło jej się dziesięć różnych docinek. W końcu, który facet może być niższy od takiego maleństwa jak ona. Wolała to przemilczeć. Nie mogła wdać się w kłótnię na lotnisku. Zdarzało się, że nie mogła uczestniczyć przez to w locie. Kompletnie nie było jej na rękę przegapienie życiowej szansy. Chciała też odpocząć od swoich współpracowników z restauracji, która została przepisana na nią, po śmierci jej ojca rok temu – Hellfire in Paradise.
                Życie jednak byłoby zbyt proste, gdyby coś po drodze się nie zepsuło.
- Jakie to prawdzie – powiedziałam.
- Życiowe – dodałem po chwili z lekkim uśmiechem, wracając do lektury.
Mężczyzna, który bezczelnie zastawił walizką pół drogi, odwrócił się i zmierzył Audrey wzrokiem, a żeby to zrobić musiał spojrzeć w górę. Miał nierówny zarost i duże okulary, oznaczające co najmniej dużą wadę wzroku. Zamrugał, jakby po raz pierwszy zobaczył na oczy kobietę, po czym pociągnął nosem i odwrócił się z powrotem plecami, szepcząc przy tym nienawistne:
- Uważaj gdzie leziesz grubasie.
Zagotowało się w niej bardziej, niż zazwyczaj w jej garnkach. Była pewna, że rączka od walizki została ukruszona, a zęby zazgrzytały tak mocno. Posypały się iskry. Przez chwilę miała nadzieję, że będzie w stanie to zignorować. Nie była.
- Słuchaj karle – powiedziała kopiąc ostentacyjnie jego walizkę – Nie rozkładaj swojego bagażu, w którym zapewne ukrywasz  garnki ze złotem, które schowasz na końcu tęczy, na pół jebanego korytarza, to może ludzie nie będą się o nie potykali.
- Niezła jest – powiedziałem.
- Już mi się podoba, szanuje takie osoby – wyraziłam swoją opinię.
                Pomimo tego, że na lotnisku panował hałas, nagle wszystko ucichło. Mężczyzna ponownie odwrócił się w stronę Audrey, a dodatkowo spojrzeli na nią wszyscy w kolejce, oraz okoliczni pracownicy.
- Słucham? – zapytał konus, oburzonym głosem.
- Czy wy przestrzegacie na tym lotnisku jakichkolwiek zasad? Mój booooże – King zaniosła się krzykiem, który dorównywał tym zazwyczaj słyszanym w kuchni – Ten człowiek nie przestrzega żadnych zasad bezpieczeństwa, wiezie tą swoją walizkę, jakby w środku był trup, albo bomba i jeszcze ciągnie ją pod takim kątem, jakby chciał żeby było jej wygodniej, blokując dwa lub trzy cholerne miejsca, nawet dla takich „grubasek” jak ja – teraz zdecydowanie sytuację obserwował każdy. To jednak nie był jeszcze koniec – Wyprowadźcie stąd tego człowieka i dajcie normalnym ludziom wejść na pokład, wykonajcie swoją pracę!
                Pracowniczka, która stała najbliżej wyglądała na tak zszokowaną i wystraszoną, że nawet nie zdała sobie sprawy, jak szeroko otworzyła usta słuchając tego wywodu. Zawiesiła się totalnie, jakbym została sparaliżowana na dobre parę sekund i dopiero po chwili otrząsnęła się i podeszła bliżej.
- Przepraszamy panią, prosimy do bocznej odprawy, nie chcieliśmy… - Audrey trafiła w dziesiątkę. Nie czekając na to, aż adeptka sztuki bycia stewardessą dokończy mówić, przegramoliła się ze swoją walizką do sąsiednich drzwi, omijając paroosobową kolejkę, w której stała. Z uśmiechem podała, równie zszokowanemu, mężczyźnie wszystkie potrzebne dokumenty i bagaż, po czym z kartą pokładową i torebką ruszyła w stronę samolotu. Przechodząc przez metalowe drzwi, znalazła się w korytarzu prowadzącym na pokład. Podejrzanie pusto – pomyślała, ale nie przejmowała się tym. W końcu przedstawienie wyszło dobrze. Gdy zobaczyła najbliżej stojącą pracownicę, wiedziała, że to ona będzie rozdawać karty. Dlatego nakręciła aferę, zemściła się na konusie, a dodatkowo trafiła na samolot bez kolejki.
                Gdy wspinała się po schodach na pokład zobaczyła stewarda. Witał pasażerów i podawał zestawy słuchawkowe.
- Poproszę białe – powiedziała – Takie jak pana włosy. O tak, te. Dziękuje – po czym weszła do środka i zajęła miejsce.

Jacob Andrew Samfu

                Jacob został zaciągnięty do pokoju siłą. Przynajmniej tak myśleli ludzie, którzy byli pewni tego jak bardzo przyczynili się do zapewnienia sprawiedliwości w okolicy. Przecież złapali groźnego przestępcę, który pójdzie siedzieć. Nie wiedzieli, jak bardzo byli w błędzie. Chłopak pozwolił im żyć w tym przekonaniu, przynajmniej do czasu, gdy ich bezpodstawne oskarżenia uderzą w nich rykoszetem najmocniej. Nie był konfliktowym człowiekiem, ale jak ktoś go denerwował to musiał odpowiedzieć swoim „wewnętrznym ja”. Sama odpowiedź nigdy nie mogła być delikatna. To nie w jego stylu. Wiedział co powiedzieć, żeby zabolało. Doskonale zdawał sobie sprawę, jak skonstruowana jest psychika człowieka, dlatego postrzegał ją bardziej jak tarczę. Okrąg najdalej od środka - to zwykłe docinki, którymi w bardzo delikatny sposób, posługiwał się na co dzień. Centrum to słowa, które wywoływały burzę, a najczęściej tajfun nienawiści.
                Trójka, która zaciągnęła go na komisariat policji zdecydowanie zaliczała się do kategorii osób, które „zasłużyły” na strzał z największego działa. Jak to się stało, że taki spokojny chłopak jak on trafił tutaj? Sam do końca nie wiedział. Chciał dobrze. Dowiedział się, że facet, którego spotkał, zdradzał swoją kobietę. Wykorzystał tą informację i wytworzył konfrontację. Nie przewidział, jak niewdzięczna będzie zdradzana, i że w tym wszystkim każe mu „wypierdalać”. Jacob nienawidził wkładania słów do ust. W domu wystarczająco narzucano mu wolę reszty. Gdy tylko wyrwał się z tego mentalnego więzienia upewnił się, że już nigdy do niego nie trafi.  Udało się.
Nikt nie potrafił nawiązać konfliktu tak dobrze jak on, a było to na swój sposób niesamowite.
- Kolejny z problemami w domu? – zapytałam.
- Niestety. Raczej większość taka będzie – odpowiedziałem.
                Gdy stracił nad sobą panowanie i doprowadził do bójki, został zaciągnięty tutaj, jako prowodor. Nieważne, że nie dotknął nikogo ręką, ani bezpośrednio nie kazał komukolwiek używać przemocy. Ci ludzie i tak go obwiniali. Miał gotową całą linię obrony, ale to tylko „na wszelki wypadek”. Wiedział doskonale, że jedynym, który pożałuje przyjścia tutaj - to ten miłosny trójkąt, ale powoli, powoli. Trzeba dać im poczucie bezpieczeństwa. Samfu doskonale zdawał sobie z tego sprawę, dlatego zrobił skruszoną minę, przerażone oczy i dał się ciągnąć dalej, stawiając co jakiś czas nieduży opór  patrząc, jak bohaterska trójka czuje się coraz pewniej.
                W pokoju został rzucony na kolana przed komendanta. Widok jego twarzy mówił sam za siebie. Nie była to pewność, albo znudzenie, a raczej nerwowość.
- Tak słucham? – zapytał odchrząkając.
- Ten człowiek powinien zostać aresztowany – powiedziała Kaya, zdradzana dziewczyna.
- Wszczął bójkę, obrażał i zakłócał spokój – wyrecytował Yoh, jedyny mężczyzna z trójki, który powiedział zgrabnie formułkę przeczytaną parę minut wcześniej w Internecie na telefonie.
- Ofiar było więcej, ale zostali przewiezieni do szpitala – dodała Maron, kobieta, z którą Yoh zdradzał swoją narzeczoną.
- I jak on ma się do tego? Nie wygląda na takiego co wszczyna bójki – zdziwił się komendant, chociaż dobrze wiedział, że przedstawienie już się zaczęło.
- Ma pan zeznania trójki świadków i to za mało? – zapytał Yoh – Prosimy go zamknąć, wnosimy oskarżenie!
                Twarz policjanta przeszła do stanu, gdzie zamiast nerwowości zaczęła przedstawiać rezygnacje. Spojrzał na Jacoba i sapiąc jak parowóz, jakby chciał przedłużyć tą chwilę jak najbardziej zapytał:
- Czy potwierdza… pan to co się panu zarzuca?
- Nie wiem co powiedzieć – jego głos wyrażał tak głęboką i udawaną skruchę, że aż naprawdę zrobiło mu się smutno – To wszystko działo się tak szybko.
- Dobrze! Niech się przyzna – nakręciła się Kaya.
Jacob wiedział, że teraz wystarczy pociągnąć za sznurki. Zdążył się dowiedzieć nieco więcej i patrząc na to, co jest zawieszone na ramieniu Maron, aż parsknął wewnętrznie śmiechem. To było zbyt proste. Odwrócił się na kolanach i spojrzał błagalnym wzorkiem na trójkę oprawców.
- Błagam, przyznałem się, ale wybaczcie mi – powiedział. Na twarzach jego ofiar pojawiły się oznaki intensywnych procesów myślowych.
- Na ile pójdzie siedzieć? – zapytał zaciekawiony Yoh, który najwidoczniej przeżywał to najbardziej ze wszystkich.
- Kara może sięgnąć nawet dwóch lat – odpowiedział Komendant.
- Mogę o coś zapytać? – Samfu pociągnął nosem, teatralnie odwracając się w stronę policjanta. Spojrzał jeszcze raz na twarze tej trójki, napawając się po raz ostatni widokiem ich pewności siebie, po czym nagle wstał i otrzepując kurz z kolan usiadł na krześle obok funkcjonariusza, którego oblicze przedstawiało już kompletne zrezygnowanie. Jego oprawcy byli równie zdziwieni, co pewni siebie przed chwilą. Czas było wyprowadzić ostateczny cios – A jaka jest kara za posiadanie przy sobie trzech gram amfetaminy?
- Co to ma znaczyć? – zdołała jedynie wydukać Maron, kurczowo trzymając swoją torebkę, w której rzeczone trzy gramy Samfu znalazł parę godzin wcześniej.
- Wystarczy już tej szopki – powiedział Komendant, po czym gwizdnął. Do pomieszczenia wpadło dwóch rosłych policjantów, którzy po wskazaniu trójki, porwało ich i zawlekło do celi. Wyraz ich twarzy był niepowtarzalny. Byli tak zdziwieni, że nie mogli wydukać z siebie słowa. Uśmiechnąłem się szeroko na pożegnanie, po czym odwróciłem się do zrezygnowanego mężczyzny.
- To było imponujące – zauważyłam.
- Wie jak sobie poradzić – odpowiedziałem.
- Musisz zawsze to robić? – zapytał komendant.
- Kamino, przecież mnie znasz – powiedział Samfu – Zdenerwowali mnie. Jak tam życie? Kopę lat minęło, odkąd razem nie pracowaliśmy – w zasadzie minął miesiąc.  Odkąd przedstawił okolicznym policjantom swoją wizję odbudowy świata to przestał z nimi współpracować.  Czasami wystawiał im mniejszych przestępców takich, jak ta trójka.
- Stabilnie. Wciąż chcielibyśmy żebyś wrócił. Możemy pójść na kompromisy – zaproponował.
- Nie, dzięki. Szukam czegoś innego – odpowiedział wstając i powoli kierując się do wyjścia.
- Poczekaj – Kamino wstał i podszedł do swojego biurka.
                Jacob odwrócił się zaciekawiony. Obserwował, jak jego były współpracownik grzebie w papierach i po chwili wyciąga kopertę. W oczy rzucił mi się znaczek z zdobioną literką „P”.
- Jakiś białowłosy dziwak ci to zostawił. Umalowany i wypindrzony. Powiedział, że może cię zainteresować.
Człowiek, którego talentem było wszczynanie kłótni spojrzał ostatni raz na siedzących za kratkami ludzi i uśmiechnął się do nich. Następnie wyszedł i otworzył kopertę. Był zainteresowany.

Julia Mayer

                Julia spacerowała po obrzeżach miasta. Chciała odpocząć od zgiełku i ludzi. To był ten moment, w którym jej mizantropia osiągała niebezpieczny poziom. Marzyła po prostu o chwili odpoczynku. Mogła oczywiście zostać w domu, ale jej rodzice to jednostki, które potrafiły wyprowadzić człowieka z równowagi, chociaż darzyła ich ogromnym szacunkiem. W sumie słowo „rodzice” jest trochę zbyt szerokie, bo byli jedynie jej rodziną zastępczą. Adoptowana sześć lat temu Julia mogła w końcu powiedzieć, że jej życie stało się całkiem stabilne. Dalej pozostawała niechęć do rasy ludzkiej i marzenie o tym, żeby móc zniknąć, odizolować się od reszty. Niestety  pozostawało to jedynie wizją, tak samo niemożliwą, jak wiele innych w jej głowie.
                Park, w którym była znajdował się w spokojnej okolicy, chociaż zdarzały się tu wypadki. Teraz, późnym popołudniem, nic nie zapowiadało na to, że coś może się stać. Po uliczkach wciąż biegały dzieciaki, które nie wiedzieć czemu, nie chciały przesiadywać na placu zabaw. Wolały wrzeszczeć i denerwować spacerowiczów. Zakochane pary oraz starsi ludzie przesiadywali na ławkach, woda z fontanny rozpryskiwała się na kamiennym murku, a pomiędzy drzewami biegały wiewiórki. Po niebie szybowały ptaki ćwierkając radośnie. Scena jak z serialu. Julia wiedziała, że gdyby była w pełni normalną dziewczyną, to pewnie zachwycona chodziłaby robiąc zdjęcia lub śmiejąc się z przyjaciółmi.
                Ona jednak wolała trzymać się z boku. Było to dla niej bardziej naturalne. Czuła się wtedy lepiej i pewniej. Jedyna cecha, która przeszkadzała w byciu całkowitym samotnikiem to pewien dziwny rodzaj empatii. Nie potrafiła czasami przejść obojętnie obok ludzkiego smutku lub rozczarowania. Czuła wewnętrzną potrzebę, żeby podejść i pomóc. Nadawała się do tego idealnie, w końcu kto by się nie uśmiechnął słysząc tak wymyślne, przeóżne dźwięki wydobywajace się z wnętrza dziewczyny. To właśnie jej umiejętność. Potrafiła zmieniać głos, naśladować każdy, który usłyszy. Ciało zdawało się zapamiętywać wszystko jak urządzenie. Przez swoje całe życie zdążyła zebrać tysiące różnych egzemplarzy i mało, który z nowo poznanych wydawał się jej interesujący. Niesamowicie lubiła słuchać audiobooków lub wywiadów ze znanymi ludźmi, aby dodawać ich głosy do swojej kolekcji.
- To jest ciekawa umiejętność – powiedziałem.
- Ma morze możliwości. Mam nadzieję, że wykorzysta cały swój potencjał... – stwierdziłam.
                Empatyczny alarm rozbrzmiał, gdy zobaczyła płaczącą dziewczynkę. Siedziała na ławce otoczona kolegami i koleżankami. Zaciekawiona, walcząc wewnętrznie ze sobą podeszła. Nie przyszło jej to łatwo, ale gdy stanęła za plecami małego tłumu, od razu wszystkie oczy spojrzały na nią.
- Coś się stało? – zapytała jednym ze swoich oficjalnych głosów. Zabawne było to, że nie do końca pamiętała jak brzmiała oryginalnie. To  trochę przerażające, ale patrząc na to, jak wiele potrafiła, nie uważała tego za coś złego.
- Jej mama miała wypadek i jest w szpitalu – powiedział jeden z chłopców. Współczucie przejęło kontrolę nad Julią. Podeszła do dziewczynki, przepychając się przez gromadkę dzieci, następnie uklęknęła. Spojrzała w zapłakane oczy, które wyglądały jak porcelanowe. Poczuła wewnętrzną potrzebę, impuls, żeby ją pocieszyć.
- Twoja mama wydobrzeje – powiedziała używając dźwięków przypominających wściekłą wiewiórkę. Dziewczynka aż podskoczyła. Tłum dzieciaków wydał głośne „łooo”.
- Lekarze na pewno się nią zajmą panienko – tym razem zabrzmiała jak podstarzały profesor, który nieco karcącym, ale ciepłym tonem, próbuje wytłumaczyć coś swojemu uczniowi.
- Musisz tylko w to wierzyć i być przy swojej mamie tyle ile się da, niech poczuje twoją miłość – chociaż Julia nie miała pojęcia kim jest matka dziewczynki, to wybrała ulubiony głos - mamy swojej znajomej - chociaż samej koleżanki nie cierpiała, to jej rodzicielka była kochana. Co lepsze, musiała trafić w dziesiątkę, bo dziewczynka aż się zaśmiała. Dzieciaki szalały i skakały z radości. W sercu Mayer przez moment zabłysło ciepło i chociaż uczucie było przyjemne wiedziała, że wewnętrznie była skazana na coś zupełnie innego. Tak już musiało być. Promieniująca szczęściem dziewczynka podziękowała jej i pobiegła z większością swojej grupy dalej, zapominając chociaż na chwilę o zmartwieniu.
- Niecodzienna sytuacja – stwierdziłem.
- Prawda? Te głosy to ciekawa sprawa. Sama chciałabym tak umieć – rozmarzyłam się.
                Julia uśmiechnęła się pod nosem, podniosła z kolan i ruszyła dalej przed siebie. Nie zdążyła przejść paru kroków, gdy usłyszała za sobą hałas. Nie odwracała się. Kto powiedział, że kierują się w jej stronę? Oddech, który oznaczał porządne zmęczenie oraz pociągnięcie za rękaw było jednoznaczne. Odwróciła się powoli i spojrzała w dół na małego chłopca. Nie miała pojęcia czego dzieciak od niej chce, ale z grzeczności zatrzymała się.
- Proszę pani – wysapał, z trudem łapiąc oddech – Miałem to pani przekazać!
- Od kogo? – spytała zaskoczona, spoglądając na elegancką, niedużą kopertę z literką „P”.
- Od takiego pana z białymi włosami – powiedział, machając banknotem, który zapewne dostał za tą małą przysługę. Julia podziękowała mu i spojrzała na to, co trzymała w rękach. Nigdy nie dostała listu. Otworzyła go.

Yamaraja Ellis

                Jak Yama znalazł się w opuszczonym zakładzie produkującym niegdyś figurki matki boskiej? Dokładnie nie wiedział. Dlaczego siedział tu i grał w karty? Nie potrafił wytłumaczyć. Czemu jego towarzysze gry wyglądali jakby uciekli ze szpitala dla obłąkanych? Bał się wiedzieć. Jednak tak wyglądał jego wieczór. Yama znajdował się w pokoju z dużym stołem, który stał stabilnie dzięki jednej z figurek. Służyła jako podnóżek, aby utrzymać równowagę chyboczącego się drewnianego blatu. Chłopak mógłby poczuć się urażony, w końcu jego rodzice coś wyznawali, ale nie był to chrześcijanizm. On sam nie wierzył w nic, więc ostatecznie fakt tego, jak prymitywnie wykorzystywano tutaj ikonę boską był dla niego obojętny. Zresztą komu mógł się poskarżyć? Trójka ludzi oraz tłum zbirów, którzy go otaczali raczej też nie wyglądali na zbytnio religijnych.
                Na lewo od niego siedziała ruda, stara kobieta w skórzanej kurtce, pod którą miała tylko stanik oraz wytartych spodniach. Nie miała jednego oka i nosiła opaskę. Naprzeciwko siedział łysy karzeł, który miał sztuczną szczękę zrobioną ze złotych zębów. Za każdym razem, gdy udało mu się wygrać rozdanie, a był całkiem niezły, to stukał nią trzy razy. Dźwięk był przerażający. Po prawicy Yamy znajdował się z kolei typowy mięśniak. Odsłonięte ramiona, grubsze od tułowia chłopaka, wytatuowane i obrośnięte siatką żył. Miał łysą głowę i potwornie rosyjski akcent.
- Yamaraja, jaka jest twoja decyzja? – zapytał Karzeł.
- Yama – poprawił go odruchowo i natychmiast tego pożałował. Sytuacja i tak była mocno napięta. Ellis trafił tutaj mając po swojej stronie dwa niesamowicie niewygodne w tej chwili fakty. Po pierwsze był doskonałym graczem, który czytał takich ludzi jak ci siedzący przed nim z zamkniętymi oczami. Byli dla niego, jak otwarta księga i to taka z zaznaczonymi fragmentami. Po drugie wygrywał. Nic bardziej nie zwiększało szansy na śmierć jak wygrywanie z takimi ludźmi. Starał się uśmiechać, ale tak naprawdę nerwowo obserwował ruchy ciała swoich kompanów. Marzył o tym, żeby się uspokoić i przestać wszystko psuć, ale to okazało się nie być takie łatwe.
- Jak on wyszedł żywy z tej sytuacji? – zapytałam zaciekawiona.
- Sam nie mogłem uwierzyć – odpowiedziałem.
                Wszystkie oczy były skierowane na Yamę. Ludzie czekali na decyzję. Wiedział, że jeśli teraz spasuje to masę pieniędzy wygra góra mięśni. Nie pasowało mu to, bo karzeł mógł zareagować na to tylko w jeden sposób, a to nie skończyłoby się dobrze. Zdawał sobie sprawę, jakie karty mieli jego przeciwnicy i wiedział, że bez problemu wygra to rozdanie trafiając mocnego fulla. Jak zareaguje na to mafia? Wolał rozdawać karty. Rozprostował ręce na stole. Miał przed sobą dużo miejsca, bo poza stosem pieniędzy nie stało tam nic. Gdy jego kompani byli zastawieni popielniczkami oraz szklankami alkoholu. Sami działali na swoją niekorzyść.
- Wchodzę. Całą kasą – Yama powiedział to równie pewnie, jak niepewnie czuł się w środku.
Przez tłum przedarły się szepty. Żołądek zaciskał się z nerwów.  Patrzył na reakcje góry mięśni i rudej. Zastanawiał się w takich momentach jak jego ojciec, który grać tak dobrze nie umiał, czuł się gdy przegrywał coraz to więcej pieniędzy. W sumie nie mogli być na niego źli, jak był łatwym źródłem gotówki.
                Pozostali gracze musieli się zastanowić nad kolejnym ruchem. Stara kobieta wyciągnęła telefon, na którym coś do kogoś napisała. Yama miał paskudny zwyczaj czytania cudzych smsów, więc i tym razem nie mógł się powstrzymać i zerknął. Gdy zobaczył jej piorunujące spojrzenie jednego oka to aż zamarł. Przełknął ślinę. Ludzie znali jego sławę, może nie będą chcieli ryzykować i spasują. Wtedy wygra odpowiednią sumę i po prostu spróbuje zakończyć grę. W sumie ta i tak zbliżała się do końca, wprost proporcjonalnie do rosnącej góry pieniędzy przed oczami utalentowanego i młodego Pokerzysty.
- Jest w nim coś denerwującego – zauważyłam.
- Tamci z pewnością też to zauważyli – odpowiedziałem.
- Wchodzę – powiedziała w końcu Ruda.
- Ja też – dodał Karzeł.
- Da – przytaknął krótko Rusek.
                Na środku było dużo pieniędzy. Bardzo dużo. Yama pokiwał głową z rezygnacją. Prawdopodobnie był trupem. Karty zostały odsłonięte. Zapadła długa i mrożąca krew w żyłach cisza.
- Yama zgarnia wszystko – wyszeptał ktoś w tłumie. Ellis w głębi chciał się odwrócić i rzucić sarkastycznym „No coś ty?!”, ale wiedział, że teraz nie czas i nie miejsce na tego typu rzeczy. Musiał teraz być stanowczy. Spojrzał na twarze pozostałej trójki. Nigdy nie widział tyle nienawiści skierowanej w jego stronę, a ogrywał już niejedną osobę. Jeszcze pech chciał, że wszyscy dostali takie karty, że byli pewni swojej wygranej. Katastrofalny zbieg okoliczności. Teraz należało zmierzyć się z konsekwencjami.
                Yama chciał już coś powiedzieć, gdy zdenerwowany Rusek puścił wiązankę w swoim języku i znikąd w jego rękach pojawił się nóż, przypominający bardziej maczetę, który wbił z trzaskiem w stół. Karzeł wspiął się na blat i momentalnie przygniótł dłoń mięśniaka, po czym kopnął go w twarz. Ruda wyciągnęła pistolet i strzeliła, ale nie trafiła ani w jednego, ani w drugiego. Dostał ktoś z publiki. Chaos rozpętał się niesamowicie szybko. Yama wiedział, że nadszedł na niego czas. Chcąc mieć cokolwiek z tego wieczoru sięgnął po pieniądze ze stołu i zagarnął dwa rulony banknotów, chowając je do kieszeni. Przynajmniej będzie miał jakąś rekompensatę. W ruch poleciały butelki, noże i pistolety. Ellis był jednak przygotowany na takie rozwój wypadków i mimo wszystko unikał większości pocisków. Tylko jedna butelka uderzyła go w głowę, ale szybko się otrząsnął.
                Zagarnął kurtkę wiszącą na krześle, przepchał się w pozycji pół kucającej i po chwili opuścił ring śmierci. Przyspieszył kroku i zaczął biec. Nienawidził tego, ale cóż, sytuacja wymagała. Przemierzył parę krótkich korytarzy i wypadł na zewnątrz.
- Koszmarny wieczór – powiedział sam do siebie, nakładając kurtkę. Było zimno. To zaskakujące jak wiele osób nie miało pojęcia, co działo się teraz w tym opuszczonym budynku. Znajdował się on zaledwie kawałek od sporej uliczki na przedmieściach, więc nie można było powiedzieć, że jest tu pusto. Ściany dobrze wygłuszały jednak to co działo się w środku, bo ledwo słyszał strzelaninę i całe zamieszanie. Tak samo mężczyzna, którego minął po drodze. Patrząc na niego, Yama nie zdziwił się, że nikt nie zwraca uwagi na to co się tu dzieje. Mężczyzna miał białe włosy i wyraz twarzy jakby właśnie kogoś zabił.
- Paskudna okolica – dodał znów do siebie, chowając ręce do kieszeni kurtki. Ku swojemu zdziwieniu wymacał coś. Wyciągnął to i w świetle latarni zobaczył, że to koperta zaadresowana do niego.

Sandra Evans

                Sandra chwyciła twarz dziewczyny i pocałowała ją w usta. To była ostatnia noc przed jej wielką przygodą. Wczoraj dostała list. Została zaproszona na tajemniczy wyjazd wypoczynkowy, rzekomo będąc wylosowaną w ogólnoświatowej loterii. Nie brzmiało to zbyt wiarygodnie, ale z drugiej strony, jak się jej nie spodoba to zawsze mogła stamtąd uciec. Umiała się sama obronić, więc nie bała się, że coś może się stanie. Zresztą żyła z przekonaniem, że „złego licho nie bierze”, a ona miała sporo na sumieniu. Poza tym list dostała od takiego słodkiego faceta, który jakimś cudem był odporny na jej urok osobisty, a tą cechą mógł się pochwalić mało kto. Sandra miała niesamowity talent do naginania woli innych przy pomocy swojego wyglądu. Mogła zmusić ludzi do rzeczy wręcz niemożliwych.
                Ten dzień planowała spędzić z jedną z kobiet, która podobała się jej najbardziej – dziką, zboczoną i gotową zaszaleć tak, żeby Sandra mogła ją zapamiętać. Chociaż na trochę. Zeszłą noc włączyłaby do swoich najlepszych dziesięciu nocy w życiu. Czuła się podekscytowana, obolała i pełna energii na kolejne dni. Chociaż znajomi przezywali ją „durny sukkub” raczej dla zabawy, to miała w sobie coś z tego niesamowitego stwora. Zdawało się, że wyciąga energię  ze swoich ofiar, przez co dalej jest pełna energii i witalności. Miała ochotę skakać i cieszyć się tym wszystkim, ale to nie było takie proste, gdy ręce pół nocy były wygięte pod dziwnym kątem, a drugie pół używane do przeróżnych aktów.
- Ależ to była zajebista jazda – westchnęła w końcu.
- Nigdy nie spotkałam kogoś tak dzikiego jak ty – odpowiedziała jej towarzyszka.  Mieszkanie, w którym były należało właśnie do niej. W ostatnich godzinach zmieniło się w istną jaskinię seksu.
- Nimfomanka – oceniłam.
- Coś w tym stylu. Przynajmniej nacieszyła się wolnością.  Chyba jako jedyna coś jeszcze zrobiła po dostaniu koperty – zastanowiłem się.
                Drzwi do mieszkania się otworzyły. Sandra miała spory instynkt samozachowawczy i wiedziała, że nie zwiastowało to nic dobrego. Nałożyła stanik, zakrywając pokaźne piersi, po czym naciągnęła na siebie jeansy. Zakolanówki były na niej cały czas, świetnie nakręcały jej tymczasową partnerkę. Evans spojrzała na nią z pytającym wyrazem twarzy. Kobieta wyglądała na wystraszoną.
- Kate, kto tu wszedł? – ponowiła pytanie Sandra.
- Mój… - nie zdążyła dokończyć, bo do pokoju wpadł młody mężczyzna. Wyglądał na przystojnego. Bujna, czarna czupryna, wysoki, ładna twarz i lekko zarysowane mięśnie na ramionach. Jego mina z gniewu przerodziła się w nienawiść.
- Co to ma znaczyć !? – zapytał stając przy nas – Kim ona jest?
                Kiedyś Sandra mogłaby się czegoś takiego wystraszyć, teraz czuła raczej obojętność i wolała się nieco zabawić, szczególnie dlatego, że chłopak Kate nie wyglądał na zbytnio groźnego.
- Pytanie kim ty jesteś, chłoptasiu? – zadała je od niechcenia, jakby lekceważyła kipiącego złością mężczyznę. To oczywiście zdenerwowało go jeszcze bardziej.
- Wyjeżdżam na trzy dni, a ty już mnie zdradzasz? Jeszcze z inną kobietą? Z jakąś pierwszą lepszą szmatą?! – z każdym wypowiadanym słowem wydawał się być coraz bardziej zrozpaczony.
- Ja… Przepraszam, po prostu… Kotku… - Kate zaczęła się jąkać. Nie wiedziała, co powiedzieć.
- Zabiję tą szmatę. Wynoś się z mojego domu! – krzyknął do Sandry.
- Wybacz, twoja kobieta woli dzisiaj moje towarzystwo. Jutro i tak znikam, więc dlaczego miałybyśmy sobie nie pomóc. Za dwa dni o mnie zapomnicie. No może oprócz nocnych snów ze mną w roli głównej – odpowiedziała dziewczyna uśmiechając się na samą myśl o tym, że mogłaby się pojawić w snach. Nie miała pojęcia, jak bardzo pewna siebie była.  Zazwyczaj miała problemy w pierwszych kontaktach z nieznajomymi, ale tutaj nie czuła oporów – Oczywiście u twojej kobiety. Chociaż patrząc, jak na mnie spoglądasz, mogłabym skusić się o stwierdzenie, że nie tylko u niej.
                Chłopak nie wytrzymał. Ruszył w stronę Sandry. Kate próbowała go zatrzymać, ale została zdzielona po twarzy i odleciała na bok. Dżentelmen zamachnął się ręką, ale był za wolny. Wydostała nogi spod kołdry i kopnęła go najpierw w klatkę piersiową, a potem w szczękę. Zachwiał się, a Sandra zerwała się na nogi. Ponownie zaszarżował, a ona, wykorzystując jego szybkość, odskoczyła, po czym przygniotła go na łóżku. Próbował uderzyć ją łokciem, ale spotkał się z blokadą. Odwetem był potężny cios z kolana w skroń. Następnie odpłynął. Sandra zeszła z pobojowiska jakby nigdy nic. Podała rękę Kate i pomogła jej wypełznąć spod jej chłopaka.
- Wszystko gra? – zapytała.
- Jasne… Nieźle się bijesz – zauważyła.
- Musiałam się nauczyć. Taki tryb życia – uśmiechnęła się szeroko – Ale teraz muszę mykać. Ten tutaj – wskazała jej chłopaka – raczej cię nie skrzywdzi, ale radzę znaleźć innego faceta. Ten jest chujowy.
                Mówiąc to ruszyła w stronę korytarza, po drodze nałożyła szybko buty oraz bluzę i wyszła. Ostatnie godziny wciąż były udane.

Aaron Masayoshi

                Dzień zaczął się równie kiepsko jak każdy poprzedni. Aaron przeciągnął się, a w powietrzu rozbrzmiała symfonia trzasku kości. Nie chciało mu się wstawać, ale dzisiaj miał odbyć się konwent, który powtarzał się co roku. Masayoshi, ze względu na swoje zainteresowania, planował się na nim pojawić. Był świetnym informatykiem, znał się na komputerach, więc tak duża impreza, związana bezpośrednio ze sprzętem elektronicznym i nową technologią, po prostu kusiła. Co roku zgarniał na niej nagrody, które co prawda mało mu się przydawały, bo pracował na najlepszym sprzęcie na rynku, ale wciąż były jakąś formą zarobku. Na brak pieniędzy nie narzekał, ale lepiej mieć więcej niż mniej.
                Dodatkowym aspektem było to, że na takie imprezy przechodziło więcej chłopców niż dziewczyn, a właśnie w towarzystwie tych pierwszych Aaron czuł się dobrze. Było to bezpośrednio związane z czymś, co rozbiło go jako człowieka. To stworzyło z niego nieprzyjemnego i zgorzkniałego faceta, który nie potrafił cieszyć się z niczego w życiu. Dlatego skupił się po prostu na pracy.
- Brzmi ponuro i smutno – skwitowałam.
- Przeszedł sporo, ale to czyni z niego taki ciekawy przypadek – odpowiedziałem.
Aaron ubrał się szybko, nakładając białą koszulkę, czarne spodnie oraz swoje ulubione trampki. Umył zęby, przeczesał nieco włosy i zapakował wszystkie potrzebne rzeczy do torby. Teraz musiał tylko dostać się na autobus i dojechać na miejsce. Szykowało się pół godziny jazdy, ale patrząc na zegarek stwiedził, że ma jeszcze trochę czasu do rozpoczęcia się wydarzenia.
                Na przystanku los musiał z niego zakpić. Nie mogło być inaczej. Wzdrygnął się na widok zakochanej pary, która trzymała się za ręce. Jakaś część jego chciała podbiec i wykrzyknąć „ona złamie ci serce”, niczym w tych komediach, które zdarzało mu się oglądać, ale pomyślał, że jest zdecydowanie zbyt mało zabawny na takie akcje. Odwrócił jedynie wzrok i próbował wyrzucić ten obraz z pamięci. Spojrzał na rozpiskę jazdy i z ulgą zauważył, że musi poczekać jedynie dwie minuty. Włożył słuchawki do uszu i odpłynął w rytmie muzyki, przymykając oczy i opierając się o murek obok przystanku.
                Po chwili rzeczywiście pojawił się autobus. Zadowolony Masayoshi wsiadł i już miał zajmować miejsce, kiedy usłyszał komunikat. Zanim zdążył zdjąć słuchawki kawałek już przeleciał, więc pierwszym co wpadło mu do uszu było:
- … zmianie. Przyczyną jest awaria systemu nawigacji. Za wszelkie utrudnienia przepraszamy i zapraszamy do korzystania z naszych usług w przyszłości.
- Ja pierdole – parsknął mężczyzna z opaską na oku siedzący obok Aarona. Trafnie określił sytuację. Chcąc, nie chcąc Masayoshi musiał wstać i wysiąść z autobusu. Nie podobało mu się to, bo wszystko miało pójść łatwo, a pojawiały się pierwsze komplikacje. Zrezygnowany spojrzał na rozkład jazdy, ponownie zawieszając przypadkowo wzrok na zakochanej parze i po kolejnym, krótkim wybuchu złości, zdał sobie sprawę, że musi poczekać jeszcze piętnaście minut na kolejną jazdę. Powoli panikując wewnątrz, starał się uspokoić i poczekać. W końcu czasu wciąż było bardzo dużo.
                Jego pewność siebie stopniała jak dwa kolejne autobusy, ten po piętnastu oraz kolejnych dwudziestu minutach nie przyjechały.
- Tak z ciekawości, to nasza sprawka? – zapytałam.
- To akurat jest tylko złośliwość przedmiotów martwych – powiedziałem.
Aaron był już porządnie zdenerwowany. Postanowił dotrzeć na teren konwentu w inny sposób. Przecież nie mógł się spóźnić i dać JEMU satysfakcje. Co rok ze sobą rywalizowali. Nienawidził go z głębi serca. Pobiegł ulicą w stronę, w którą miał go zabrać autobus, z nadzieją, że znajdzie po drodze jakąś taksówkę, a nawet jeśli nie, to i tak będzie podążał w dobrym kierunku. Od biedy dojdzie tam w godzinę, spóźniony tylko odrobinę.
                Ciężko powiedzieć jaka była jego radość, gdy jedna z jadących taksówek się zatrzymała. Przywitał go tajemniczo uśmiechnięty kierowca z charakterystycznymi włosami. Wyglądał jakby sam urwał się z jakiegoś konwentu. Na tylnym siedzeniu, ku zdziwieniu Aarona, też ktoś siedział. Zacisnął zęby jak tylko zobaczył, kto to jest.
- Mycroft Goldenwire…
- Och Aaronie, witaj – powiedział zadowolony mężczyzna. Jemu jednak nie było do śmiechu. Mycroft też doskonale znał się na komputerach, tylko siedział w nieco innych dziedzinach opierając swoje działania przede wszystkim na łamaniu zabezpieczeń oraz ich tworzeniu. Byli wrogami – tak można było opisać ich relacje w naprawdę delikatnych słowach.
- Proszę jechać, on jedzie tam gdzie ja – powiedział Mycroft i uśmiechnął się szeroko. Aaron nie mając wyboru, wsiadł i zamknął za sobą drzwi. Zapiął pasy i ruszyli.

Mycroft Goldenwire

                Mycroft nie mógł się nadziwić, kiedy do taksówki wszedł jego oponent. Mycrofta i Aarona dzieliła bardzo zabawna relacja. Z jednej strony tamten go nienawidził, z drugiej Goldenwire raczej podchodził do tego na luzie i traktował wszystko jako zabawną rywalizację. Nie zdziwiłby się jednak gdyby Masayoshi życzył mu absolutnie najgorszego. Takim już był człowiekiem. Golden zdawał sobie sprawę, że są skrajnie różni, niczym dwa przeciwieństwa, ale nie robił z tego takiego problemu. Pogodził się z tym faktem. Podejrzewał, że może to być związane z czymś innym, ale nie chciał zagłębiać się w temat, który mógł być bolesny dla jego rywala. Chociaż ten chciał dla niego jak najgorzej, to nie oznaczało, że Goldie będzie dążył do tego samego.
- Naprawdę na siebie wpadli? To jedyny przypadek, żeby goście znali się z normalnego życia? – zapytałam.
- Takiej relacji jak oni, nie ma nikt – zapewniłem.
                Teraz podróż mogła stać się ciekawsza. Mycroft z zaciekawieniem i bez wstydu patrzył na Aarona, który usilnie unikał jego wzroku. Taksówka była w ruchu. Białowłosy kierowca zdawał się przyglądać rozmowie. Ich spojrzenia nawet na chwilę się spotkały. Chłopak liczył jednak, że to zwykła ciekawość, przedziwny przypadek. W końcu, jaka była szansa na to, że w całym mieście w jednej taksówce spotkają się dwie osoby posiadające tak wyjątkowe talenty, które dawały im inny status społeczny. To było zastanawiające, ale Mycroft wolał myśleć pozytywnie.
- Mam nadzieję, że to nie jest jakaś twoja sztuczka? – głos Aarona wyrwał go z przemyśleń. Co ciekawe instynkt Informatyka również podpowiedział mu, że coś jest nie tak. Może warto było przemyśleć to, co się tu działo.
- I na czym by miała polegać? – zapytał rozbawiony Mycroft.
- Czy ja wiem? Może chcesz mnie wywieść gdzieś do lasu i uwięzić do końca konwentu? Albo coś gorszego? – w jego głosie słychać było chorobliwą i nie popartą niczym panikę.
- Człowieku, nie wszystko kręci się wokół ciebie – węszenie spisku weszło na zupełnie inny poziom, którego Goldie nie rozumiał – Co jest z tobą nie tak? Rozumiem, że zajmujesz się mniej ciekawą dziedziną niż ja, ale wciąż to co się z tobą dzieje to jakieś nieporozumienie.
                Na twarzy Aarona pojawiła się czerwień. Widać było, że się zdenerwował. Syknął jednak tylko i ponownie odwrócił się, wyglądając za szybę. Jechali szybko i to nawet w odpowiednim kierunku. Mycroft był ciekaw, jak w tym roku pójdą mu przeróżne konkurencje. Żałował, że konwent skupiał się na rzeczach, w których lepszy był Aaron. Były też takie, w których to Goldie był niepokonany. Ta dwójka dominowała to wydarzenie, aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby połączyli siły. Niestety tutaj moce Hakera nie miały nic do powiedzenia. Potrafił uratować się od bijącej go matki, nasyłając na swój dom opiekę społeczną, ale nie potrafił sprawić, żeby ktoś, kto go nienawidzi go polubił.
                Nagle usłyszał niemy okrzyk z siedzenia obok.
- Wiedziałem – powiedział Aaron – Pieprzony porywaczu.
- O co ci znowu chodzi? – zapytał Mycroft.
- Minęliśmy halę… Dokąd mnie wieziesz? – w jego głosie było słychać coś trudnego do opisania.
- Jak to? – kolejne pytanie wyleciało z jego ust. Spojrzał za szybę i zobaczył, że rzeczywiście kierowca wiezie ich za miasto – Proszę pana, pojechał pan za daleko – chciał załatwić to spokojnym głosem, ale kiedy nagle wnętrze taksówki zaczęła przedzielać gruba, metalowa ściana spanikował. Aaron złapał Goldiego za kołnierz.
- Ty przeklęty zdrajco – wysyczał.
- Uspokój się do cholery – odpowiedział Haker – Przecież widzisz, że ten psychol nas porwał, a nie ja!
                Masayoshi najwidoczniej poszedł po rozum do głowy, bo po chwili puścił swojego rywala i zaczął się rozglądać za drogą ucieczki. Drzwi nie miały klamek, ani zamków, więc nie dało się ich otworzyć od środka. Goldenwire starał się uderzać w ścianki pojazdu, ale również bez skutku. Taksówka odczuwalnie przyspieszyła. Nagle, przez niedużą szparę, do ich części pojazdu wpadły dwie koperty. Usłyszeli głos – delikatny, nieco wysoki oraz melodyjny:
- Uspokójcie się. Po prostu przeczytajcie zawartość i rozsiądźcie się. Czeka nas długa podróż.
- Lokaj przemówił w ich obecności? – zapytałam.
- Widocznie uznał to za odpowiedni środek żeby ich uspokoić – powiedziałem.
                Haker usiadł i wziął głęboki wdech. Aaron potrzebował pięciu minut na częściowe uspokojenie się. W końcu usiedli obok siebie i sięgnęli po listy, które były zaadresowane do nich.

Elizabeth Goodwynn

                Dyskusja właśnie się kończyła. Elie odetchnęła z ulgą. Takiego festiwalu przechwałek i głupoty nie widziała nigdy, ale  byli tez ludzie, których słuchało się przyjemnie, więc w tym przypadku to było „coś za coś”. Zlot farmaceutów to była świetna okazja żeby pokazać się większym koncernom i znaleźć w końcu wymarzoną pracę. Studia pochłaniały masę czasu, ale była już w ich połowie. Wiedziała, że czas powoli rozglądać się za czymś jeszcze. Elizabeth miała szanse dostać się na staż do naprawdę dobrej firmy, zdawała sobie sprawę ze swoich umiejętności i tego, jak cennym pracownikiem może być.  Sama też obserwowała potencjalnych pracodawców. Przedstawiali się naprawdę przeróżnie. Nie u każdego chciałaby pracować. Na pewno nie mogła mieć konfliktowego szefa, bo znając jej cięty język i zamiłowanie do rzucania chamskimi docinkami, szybko wyleciałaby z pracy, bez względu na wszystko.
                Wyszła z sali, w której odbywały się debaty na temat najnowszych leków na rynku farmaceutycznym i ruszyła powoli do swojego stoiska. Każdy uczestnik miał swoje wyznaczone miejsce, obudowane od reszty, gdzie mógł spać, jeść i przedstawiać swoje badania, projekty oraz eksperymenty. W tym roku przy niej - jak zwykle - były największe kolejki. Przerwa to jedyny moment, w którym każdy mógł sobie odpocząć. W tym czasie sala była zamknięta dla gości i tylko uczestnicy mogli się po niej poruszać. Tych z kolei było zaledwie dwudziestu dwóch, więc nie za dużo, nie za mało.
                Elizabeth dotarła do swojego stoiska i rzuciła się na łóżko.  Sięgnęła po swoją ulubioną książkę opisującą dawne lekarstwa.
- Cóż za poświęcenie dla nauki – zakpiłam.
- Trzeba jej jednak przyznać, że jest ogarnięta – odpowiedziałem.
Nagle na stoisko podeszła dziewczyna. Miała na sobie kitel, duże okulary, a rude włosy związała w warkocz. Oparła się, omijając wystawę i spojrzała na Farmaceutkę.
- Jak leci? – zapytała przyjacielsko. To była Maya. Średnio utalentowana, ale przemiła dziewczyna, w której obecności Elie czuła się doskonale.  Jak zwykle jedno z oczu jej delikatnie uciekało, a noga drgała w rytm mówienia. Goodwynn zauważała takie rzeczy.  To co w niej uwielbiała to szczerość, otwartość oraz ogólna inteligencja, bo chociaż na uczelni szło jej przeciętnie to można z nią było pogadać na wiele tematów.
- Dobrze – odpowiedziała Elie odkładając książkę na bok – Coś się stało?
- Podobno w szatniach ktoś zostawił ci wiadomość. Jakiś przystojniak – powiedziała to udawanym, słodkim głosikiem, który miał parodiować większość dziewczyn w tych czasach – Taki dosyć wysoki i białowłosy, kojarzysz?
- Może wiedźmin? – zażartowała. Potarła w zastanowieniu bliznę na dłoni. Pamiątka po tym, jak dwa lata temu została napadnięta. Nie cierpiała, gdy wspomnienia wracały. Spojrzała na znajomą, która uśmiechnęła się gdy usłyszała jej odpowiedź.
- Elizabeth Goodwynn – zaczęła otwierając szerzej usta i przyglądając się Farmaceutce – czy ty znalazłaś sobie faceta? Ktoś ci się podoba?
                Gdyby Maya zaprzestała na tym pierwszym pytaniu, to problemu z odpowiedzią by nie było. Jednak drugie pytanie miało już jakąś ukryta odpowiedź, a Elie cechowała się tym, że nie potrafiła kłamać. Stosowała wtedy półprawdę, ale i tak jej zachowanie tak się zmieniało, że wprawniejszy obserwator od razu mógł zauważyć, że coś jest nie tak.
- Mało przydatna umiejętność – zauważyłem.
- Przynajmniej nie będzie ją kusiło do złego – odpowiedziałam.
- Ktoś tak – odpowiedziała wymijająco i wstała – Idę zobaczyć ten list.
                Gdy to powiedziała, nie czekała nawet na komentarz śmiejącej się Mayi. Poszła prosto do szatni. Pomieszczenie składało się z dziesiątek szafek wypchanych przeróżnymi kurtkami, płaszczami i bluzami. Poprosiła młodą sprzątaczkę o wydanie jej poczty i po chwili miała kopertę w ręku. Zastanawiała się, co może być w środku. Przecież nikt nie wiedział, że ona  tu jest, nie mówiła nawet rodzicom. Otworzyła zaciekawiona, wczytując się w rząd równych literek.

Alan Dantes

                Wyjście do kina zdecydowanie nie było dobrym pomysłem. Co prawda pogoda była okropna, film ciekawy, a klimat aż prosił się o przesiedzenie tego wieczora przy czymś interesującym, ale Alan nie nadawał się na takie imprezy, ponieważ miał pecha. Pech był jego błogosławieństwem i jego klątwą. Tyle ile złego stało się przez samą obecność Dantesa, było ciężkie do opisania. Często zadawał sobie pytanie – dlaczego właśnie on? Nie poznał odpowiedzi. Poza tym było to zjawisko wręcz nienaturalne – jakim cudem ktoś mógł mieć tyle pecha co on? Nie wierzył w przesądy i klątwy, ale coś musiało być na rzeczy. Nie dało się tego inaczej wytłumaczyć.
                Ciężko mu było znaleźć jakichś znajomych, a był na tym świecie sam, bo cała jego rodzina zginęła. Choroby zakaźne, wypadki, naturalne problemy z organami – cała seria niefortunnych zdarzeń. Przebywanie przy nim bywało po prostu niebezpieczne. Alan czuł się przez to bardzo źle i przez długi czas walczył z depresją. To było po prostu wykańczające. Czasami buntował się przeciwko samemu sobie i tak jak tego dnia, decydował się na korzystanie z życia z nadzieją, że tym razem będzie inaczej. W końcu nie zawsze działo się coś złego. Pamięta pojedyncze sytuacje, gdzie spędził miło czas, co prawda zawsze sam, ale nie skrzywdził nikogo. Miał nadzieję, że i tym razem tak będzie.
- Poproszę jeden bilet na seans o dwudziestej pierwszej – powiedział wesołym głosem, uśmiechając się szeroko. Sprzedawca odwzajemnił uśmiech i zaczął wystukiwać coś na dotykowym ekranie. Nagle na jego twarzy pojawiło się zdenerwowanie. Proces trwał i trwał, mężczyzna wystukiwał coś, ale bez skutku.
- Strasznie pana przepraszam, ale coś nam się zepsuło w systemie – powiedział do niego z współczującym spojrzeniem.
- Ech… Nie szkodzi, to moja wina. Mogę jakoś inaczej dostać się na sale? – zapytał.
- Przy wejściu można zapłacić pracownikowi i w ten sposób wejść – odpowiedział sprzedawca.
                Alan podziękował po czym ruszył w głąb kina mijając kolejne osoby. Pech go dzisiaj nie opuszczał. Powinien był zawrócić i dać ludziom spokojnie obejrzeć film. Chciał jednak tak bardzo poczuć się normalnie. Poczekał spokojnie przez dwadzieścia minut i kiedy ludzie zaczęli zbierać się w kolejce do wejścia na sale, ostrożnie ustawił się za nimi. O dziwo, póki co, wszystko szło bez problemów. Nawet kupił sobie bilet. Zadowolony wszedł do środka i pogrążył się w półmroku. Jego miejsce było oczywiście najbliżej ekranu, ale nie narzekał. Wiedział, że to mała cena za spokojne obejrzenie filmu.
- Jakoś mu współczuje – powiedziałem.
- Wciąż do mnie nie dociera jak ktoś może mieć tyle pecha – odpowiedziałam.
- A to dopiero początek – dodałem.
                Tuż przed rozpoczęciem seansu w sali było już prawie pełno. Pechowiec rozsiadł się wygodnie, zostawiając kurtkę fotel obok, bo akurat było wolne miejsce. Nagle zakręciło go w nosie. Kichnął przeciągle i równo z tym zgasło światło oraz ucichła muzyka. Zapadła cisza, którą po chwili przerwał płacz dziecka. Zaczynało się. Ludzie zaczęli wyciągać telefony i świecić. Ktoś zaproponował żeby pójść po obsługę i zgłosić problem, bo dziwnym trafem nikt jeszcze nie przyszedł. Wyciągnięcie elektroniki było najgorszym co mogli zrobić. Dantes chciał ich ostrzec, ale siedział tylko z twarzą ukrytą w rękach i czekał zawstydzony. Co dalej?  Odpowiedź nadeszła natychmiast. Usłyszał charakterystyczny dźwięk, po czym poczuł coś mokrego na głowie, nogach i plecach. Włączyły się zraszacze. Kobiety zaczęły krzyczeć, dziecko płakało jeszcze głośniej, a on myśląc, że gorzej już być nie może postanowił wrócić do domu.
                Panika, która się rozpętała, była jednak nie do zatrzymania. Przez sale przeszedł nagle dźwięk rwania materiału. Zrozpaczony spojrzał w kierunku źródła hałasu i zobaczył, że po ekranie zjeżdża wiewiórka. Nie miał pojęcia skąd się tutaj wzięła, ale zauważył ją tylko dzięki temu, że światło wróciło. Migało jak szalone. Jakiś mężczyzna z trzeciego rzędu upadł na ziemię i zaczął drgać, a z ust pociekła mu piana. Zwierzątko zjechało już na ziemie i wesoło uciekło w tłum ludzi, gdzie wywołało jeszcze większe zamieszanie. Wszyscy zaczęli biec do wyjścia. Alan też chciał już po prostu stąd wyjść. Pobiegł korytarzem do drzwi i jako jeden z pierwszych wypadł do kinowej poczekalni. Jak zwykle wszystko musiało się zepsuć.
- Wow – powiedziałam zaskoczona.
- Jak jeden człowiek może mieć tak przejebane? – zastanowiłem się na głos.
                Pechowiec chciał zatrzymać się i zacząć przepraszać ludzi, chciał zapłacić za uszkodzenia, ale wiedział, że to na nic. Nie mógł całe życie zbierać żniwa tego, co działo się nie z jego woli. Wychodząc wpadł jeszcze na kogoś. Oboje polecieli na ziemię. Alan podniósł się szybko, otrzepał i wyciągnął rękę w stronę nieznajomego.
- Najmocniej przepraszam – wydukał.
- Wpadł na niego? – zaśmiałam się.
Ja również wybuchnąłem śmiechem. Z drugiego końca pomieszczenia usłyszeliśmy tylko mało zadowolone mruknięcie.
Mężczyzna miał białe włosy, a na jego twarzy zobaczył duże zdziwienie. Kontakt wzrokowy złapali dosłownie na chwilę. Nagle ten, na którego wpadł sięgnął do płaszcza i coś wyciągnął. Była to koperta. Wręcz ją Alanowi, po czym odwrócił się i zaczął biec. To było dziwne. Dantes spojrzał jednak na kawałek papieru w ręce i pomimo wszystko postanowił ją otworzyć.

Carmen Alvare

                Lilie przepięknie reprezentowały się w bukiecie. Cała kwiaciarnia Carmen Alvare wydawała się tętnić życiem. Panowała tutaj tak specyficzna atmosfera, którą mógł w pełni zrozumieć tylko ktoś, kto całym sercem kochał kwiaty. Dziewczyna w żółtym płaszczu, krzątająca się pomiędzy wazonami, donicami i wiązankami, zdecydowanie należała do tej grupy. Znała się na tym jak nikt inny i potrafiła spędzić wśród roślin cały dzień idąc do nich tuż po wstaniu, a wychodząc chwilę przed położeniem się spać. Rozmawiała  z nimi, pielęgnowała je i poznawała. Kontakty międzyludzkie się zacierały, ale jej nie były potrzebne do szczęścia. Oczywiście miała przyjaciół oraz rodzinę złożoną z pięciu braci oraz ojca, ale wszyscy, którzy ją naprawdę znali, wiedzieli, że nie ma sensu odciągać jej od roślin. To po prostu mijało się z celem.
                Była nieco zrozpaczona, bo z samego rana dostała list, w którym została zaproszona na wielki pokaz najwspanialszych artystów botanicznych oraz bukieciarskich na całym świecie. Odczuwała niesamowitą radość i nie mogła się doczekać aż zobaczy kompozycję uczestników, ale wiedziała też, że jej kwiaciarnia pozostanie bez fachowej opieki na przynajmniej parę dni. Oczywiście jej bracia, szczególnie ci starsi, obiecali jej, że wszystkim się zajmą, ale Carmen wiedziała, że nie mają do tego zbyt dobrej ręki. Musiała więc po cichu liczyć, że z pokazów wróci szybko, a w tym czasie jej rośliny nie umrą.
- Nigdy nie miałam ręki do roślin – pożaliłam się.
- To nie wydaje się być zbytnio trudne, możemy spróbować kiedyś razem – zaproponowałem.
                Alvare była w swoim żywiole. Uśmiechnięta nuciła pod nosem podlewając kolejne donice i delikatnie rozplątując liście.
- CARMEN! – huknęło nagle coś za jej plecami. Podskoczyła i odwróciła się powoli, bez pośpiechu. Zobaczyła swojego brata, który przyglądał jej się ze zdenerwowaniem na twarzy. Strasznie przypominał jej tulipana. Był po prostu taki uniwersalny, zawsze odpowiednio zachowujący się i pasując do każdej sytuacji. Podbijał tym serca.
- Tak? – zapytała rozkojarzona.
- Pasuje ci jak tak zrobię? – w jego głosie słychać było zniecierpliwienie. Nie rozumiała dlaczego.
- Jak?
- Mój boże… - przetarł twarz dłonią – Czy ty mnie w ogóle słuchałaś przez te pół godziny?
- Ile? – zdziwiła się, bo nie miała pojęcia czy żartował , czy nie, chociaż nie wyglądał na takiego.
- Jesteś okropna – powiedział.
- No powtórz, tylko w skrócie, nic dziwnego, że się wyłączyłam jak tyle gadałeś – powiedziała Carmen wstając i wycierając ręce o żółty fartuszek.
- Co mam zrobić jak coś się stanie? – zapytał po chwili uspokojenia. Florystka również ochłonęła:
- Nic się nie stanie, po prostu wszystko podlewaj, nie wpuszczaj tu nikogo, włączaj filtry i jakbyś pośpiewał w tamtym rzędzie – wskazała na rośliny stojące przy oknie – to byłoby super.
                Brat Carmen zapewne mógłby się sprzeciwić, ale widząc ten uśmiech i zmęczone, ale rozbiegane oczy ciężko było jej odmówić.
- Carmen… - powiedział.
- No dobra Arnie, po prostu je podlewaj i nie wpuszczaj tutaj nikogo, szczególnie tych małych szkodników – mówiąc to miała na myśli swoich braci.
- Będzie cię tu brakowało – jego głos nagle ucichł. Przez kwadratową twarz przebiegł grymas smutku. Chociaż lubili sobie dogryzać to całe rodzeństwo bardzo się kochało.
- Przecież wrócę za parę dni – odpowiedziała uśmiechając się i szturchając go w umięśnione ramię – Pilnujcie lepiej ojca. A teraz mykaj, muszę wracać do pracy – powiedziała, po czym odwróciła się i ruszyła do kompostowni. Miała jeszcze sporo do zrobienia przed wyjazdem. W głowie tworzyły się już wizje, co będzie robiła jutro. Jej brat wyszedł, a do środka po chwili wkroczył inny mężczyzna. Miał białe włosy i brązowy płaszcz. Wydawał się być elegancki. Miał ładną twarz, chociaż w okolicy skroni widać było specyficzne przebarwienia koloru szarego. Uśmiechnęłam się szeroko i stanęłam za kasę wycierając ręce.
- Dzień dobry. Poproszę bukiet tulipanów różnego koloru – powiedział. Carmen przygotowała mu ładną wiązankę, którą jeszcze ładniej ozdobiła. Klient wydawał się jej mocno przyglądać, ale wiedziała, że wygląda dziwacznie, więc była do tego przyzwyczajona. Zapłacił jej, podziękował i wyszedł.
- To ten bukiet? – zapytałem wskazując stojący niedaleko wazon.
- Tak. Ładne robi te wiązanki – stwierdziłam – Chociaż osobiście średnio przepadam za tulipanami.
Carmen zadowolona z kolejnej sprzedaży odłożyła pieniądze do kasy, po czym wróciła do zajmowania się kwiatami…

Maksymilian Kowalski

                Maksymilian z trudem zawiązał but na lewej stopie. Sprawiała mu ból gdy się nachylał. Mimo wszystko przezwyciężył go i zadowolony z efektu końcowego zbliżył się do lustra. Było ono nieco zamglone, przez co nie do końca widział to, co chciał zobaczyć. Przetrącił zdrową nogą stos pogiętych kartek, które były szkicami jego nowej powieści, odrzucając je na bok i podszedł krok bliżej. Długie włosy wyglądały nieco niechlujnie, szczególnie na czubku głowy, więc standardowo dla siebie zakrył je fedorą. Nałożył na siebie płaszcz, pociągnął łyk herbaty i zabierając teczkę ruszył do wyjścia z mieszkania.
                Musiał załatwić parę spraw na mieście i przygotować się do kolejnego „twórczego” dnia. Zaśmiał się wewnętrznie z siebie samego, bo nic więcej mu nie pozostawało. Nie miał weny. Marzył o stworzeniu czegoś, co będzie uznawane za dzieło. Parę lat temu był uważany za wspaniałego pisarza, a teraz świat powoli o nim zapominał. Bardzo chciał zaskoczyć ludzi czymś więcej, ale wszystko wydawało mu się słabe. Nie czuł tego. Dzień w dzień pisał od nowa, zaczynał kolejne historie, realizował pomysły, które chodziły mu po głowie, ale gdy nadchodziła noc to wszystkie lądowały i tak na jednym stosie, dokładnie takim jak ten, który przed chwilą przesunął nogą, żeby podejść do lustra.
                Chociaż podczas bycia na fali zarobił dużo pieniędzy teraz mieszkał skromnie, sam w niedużym mieszkaniu w jednym z miasteczek w Japonii. Cieszył się z samotności, już wystarczająco nienawidził samego siebie, dlaczego miałby zatruwać życie jeszcze komuś?
- Czytałeś to jego dzieło? – zapytałam zaciekawiona.
- Gdzieś przeleciało przez moje ręce. W sumie było przyjemne do czytania i wciągało, ale to jedyna książka o jakiej słyszałem jego autorstwa – odpowiedziałem.
Jego plany na dzisiejszy dzień wyglądały praktycznie tak, jak w każdy inny. Kupić coś do jedzenia, wysłać trochę prac do redakcji, gdzie dostawał za nie jakieś grosze, bo redaktor lubił jego styl pisania i wciąż starał się wskrzesić martwy popyt na jego teksty. Ten jednak umierał każdego dnia wraz z Pisarzem. Tak wyglądało jego życie, oczywiście dodając do tego wycieczki do apteki po środki przeciwbólowe, gdy noga doskwierała zbyt mocno oraz czytanie przed snem i wycieczki do biblioteki po kolejne lektury.
                Wyszedł na ulicę, zamykając za sobą drzwi. Poranek był spokojny, jak zawsze w tej okolicy. Ta monotonia dobijała. Gdyby nie był taki zniszczony to z pewnością by go to denerwowało, ale jego wiecznie paskudny humor  wystarczająco wpasowywał się w sytuację. Minął skrzynkę pocztową i zobaczył, że w niej coś jest i nie wygląda nawet jak reklamy. Prawie zaciekawiony ruszył w stronę piekarni, obiecując sobie, że sprawdzi to jak będzie wracał. Gdy dotarł na miejsce znalazł się w niedużym pomieszczeniu, które wcale nie zapowiadało tego, jak pyszne wyroby przechowuje. Uwielbiał tutejsze wypieki i to była zdecydowanie ulubiona część jego dnia.
- Dzień dobry – zagadał kobietę po czterdziestce, która rozwiązywała krzyżówkę – Poproszę to co zawsze.
Przygotował  odliczoną wcześniej kwotę i obserwował z zaciekawieniem, jak sprzedawczyni sięga chwytakiem po cztery rogaliki, sześć bułek, a następnie dokłada jeszcze malutką sztabkę masła, kawałek sera żółtego. Uśmiechając się delikatnie sięgnął po zakupy, zapłacił:
- Emancypacja, tam pionowo na górze – podpowiedział, po czym dziękując za zapakowanie produktów wyszedł z piekarni.
                Następnym przystankiem na jego drodze była poczta. Tutaj zawsze marnował przynajmniej godzinę na kupienie znaczka, zaadresowanie poleconym i wysłanie paczki do siedziby gazety w sąsiednim mieście. Mógł oczywiście jeździć autobusem, podróż zajęłaby mu pół godziny w jedną stronę. Ostatecznie wychodziło na to samo, więc po co miałby się pozaplanowo ruszać. Miał bolącą nogę, która była dla niego samego idealną wymówką. Wytrzymał stanie w kolejce za białowłosym mężczyzną, który wykupywał zapas baz pod znaczki i kopert, wysyłając przy okazji cały stos różnych listów i zrobił co trzeba.
                Wracając z poczty zerknął na telefon i zobaczył, że kolejny przelew, za materiały, które wysłał dwa dni temu właśnie doszedł. Chodzenie do bankomatu przy księgarni też należało do jego planu dnia, szczególnie, kiedy kończyła mu się kasa w portfelu. Wszystko wydawało się być jak w zegarku. Wrócił do swojego domu i cudem pamiętał dalej o liście, który miał wyciągnąć. Podszedł do skrzynki i otworzył ją kluczykiem. Wyciągnął ze środka masę reklam, po czym dokopał się do koperty. Ulotki oczywiście wywalił do kosza, ale to co dostał bardzo go interesowało.  Otworzył go i zaczął czytać…

Agatha Liddell

                Agatha siedziała przy warsztacie w swojej fabryce zabawek. Spędzała tutaj każdą wolną chwilę, bo pomysłów na nowe pluszaki, klocki oraz figurki miała bez końca. Uwielbiała patrzeć na twarze zadowolonych klientów, dlatego miała w fabryce zamontowane dwa monitory, na których był podgląd z obu kas w jej sklepie. Budynki już dawno zostały połączone, ale to nie zmieniało faktu, że Haagi musiałaby biegać co chwilę ze swojego stanowiska do stoiska, gdzie pracował jej brat, a to byłoby niewygodne. Wolała rzucić okiem na ekran, aby dzielić radość klientów ze swojego miejsca pracy.
                Tego dnia w sklepie był wyjątkowy ruch. Rodzice i ich pociechy kręcili się między półkami, wybierali, decydowali się i szukali tej idealnej zabawki. Większości udawało się to osiągnąć bez większych problemów. Wybierali, płacili i wychodzili. Byli też tacy klienci, którzy nie mogli się zdecydować. Zazwyczaj, gdy robiło się ich zbyt wielu, Agatha szła do sklepu i pomagała wszystkim, aż sytuacja się nie uspokajała. Tutaj zapowiadało się coś podobnego, więc odkładając narzędzia pracy i właśnie łączone mechanizmy sprężynowego potworka wstała. Otrzepała spódnicę i poprawiła okulary na nosie.
- Wiem komu się spodoba to z figurkami – powiedziałam  tajemniczo.
- Ja też – odpowiedziałem z uśmiechem.
                Agata przeszła przez parę korytarzy, zeszła po schodach i po chwili znalazła się w części sklepowej budynku. Na zapleczu trzymali większość jej prac, które jeszcze nie trafiły na półki. Fabryka produkowała w zawrotnym tempie, więc taka ilość towaru nie dziwiła nikogo. Haagi była zadowolona ze swojego życia. Była pewna, że rodzice, którzy zapisali jej cały swój majątek, byliby z niej dumni. Żałowała, że już ich nie ma. Krótko po ich śmierci była mocno załamana i przeżywała to do tego stopnia, że stworzyła ich lalki ludzkich rozmiarów, wyglądające jak żywe. Z czasem się pozbierała, ale uraz do śmierci pozostał do dziś, a wraz z nim zamiłowanie do tworzenia realistycznych lalek.
                Przechodząc dalej dotarła do kasy. Jej brat dzielnie pomagał jej w pracy. Nie chciała nikogo innego u swego boku, bo bała się, że ktoś mógłby ją próbować oszukać albo skrzywdzić. James znacznie wyższy od niej i gdy tylko ją zobaczył to uśmiechnął się:
- Hej szefowo – powiedział na przywitanie – Zbyt dużo zagubionych klientów?
- Trochę – odpowiedziała uśmiechając się wesoło – Zresztą trochę ruchu też mi się przyda.
                Kamery wskazały jej przynajmniej trzech klientów, którzy nie wiedzieli co ze sobą zrobić. Jednym był starszy, gruby, wąsaty mężczyzna, drugim młoda kobieta z dzieckiem, a trzecim tajemniczy jegomość w płaszczu, z białymi włosami i czymś, co wyglądało jak makijaż w okolicy skroni. Chociaż ten ostatni zaciekawił ją najbardziej to postanowiła pomóc najpierw starszemu klientowi, który wyglądał na całkowicie zagubionego. Podeszła i wysłuchała czego i dla kogo szuka, po czym pomogła mu wybrać kolejkę elektryczną z ręcznie rzeźbionymi wagonami i naprawdę długimi torami. Zadowolona odesłała go do kasy.
                Kobieta była nieco bardziej wybredna, ale po przedstawieniu wielu opcji ostatecznie wybrała zestaw dwóch lalek, który jej córeczka skwitowała głośnym okrzykiem radości. Już miała szukać mężczyzny w płaszczu, kiedy zawołał ją brat. Podbiegła do niego:
- Popilnujesz kasy? Na moment, mam ważny telefon i muszę oddzwonić – poprosił.
- Jasne – odpowiedziała i zajęła jego miejsce, gdy ten pobiegł na zaplecze.
Agatha chciała znaleźć białowłosego, ale ku jej zdziwieniu nigdzie go nie widziała. Zauważyła jednak, że na uboczu, kawałek od kasy, coś stało. Korzystając z tego, że fala klientów nieco się uspokoiła, podeszła. Jej oczom ukazała się mała figurka przedstawiająca ją, wykonana naprawdę po mistrzowsku, a pod nią koperta. Wzięła dzieło sztuki do ręki zachwycając się detalami i tym jak została pomalowana. Zastanawiała się kto to mógł tu zostawić. Chowając ją do kieszeni sweterka sięgnęła po kopertę.

Olivier Naess

                Cztery świeże worki z krwią ułożył na stole. Dopiero co ukradł je z pobliskiego szpitala, gdzie pracowała jego matka. Karmazynowa barwa kusiła tak mocno. Marzył żeby zacząć tworzyć. Rozebrał się pospiesznie i niezdarnie, rzucając ubrania na stos. Został tylko w fartuszku, spodniach i koszuli. Lubił ten strój. Przygotował całe pomieszczenie, włączył monitor - w razie gdyby ktoś pukał do drzwi wyświetlał obraz z kamery i diodę rzucającą się w oczy. Nie mógł mówić ani nie słyszał. Musiał mieć takie udogodnienia w domu, inaczej byłby odcięty od świata. Przygotował swój notes do komunikacji i położył go na bok, na wszelki wypadek. Stracił i tak zbyt dużo czasu, a w głowie już miał pomysł, więc nie przedłużając wziął się za robotę.
                Był artystą. Jednym z bardziej nietypowych i niesamowicie utalentowanych, a jak wiadomo to połączenie oznaczało sławę. Przez to jakim był człowiekiem dodatkowo przyciągał uwagę innych. Jemu samemu nie zależało na rozgłosie. Liczyła się tylko sztuka, a jego była dosyć specyficzna. Spojrzał na płótno. Zobaczył, coś, co za setki pociągnięć pędzlem będzie cudownym wschodem słońca. Jego obrazy nie wyróżniały się aż tak bardzo stylem od reszty. Jedynie to, że lubił tworzyć dzieła z różnych epok mogło zaciekawić, ale same prace były wykonywane dosyć zwyczajnie – solidnie, ale bez udziwnień, które tak kręciły innych artystów. Unikalne dla jego stylu były narzędzia pracy.
                Malował krwią. Jako pojemnik na wodę służyła mu ludzka czaszka, a pędzle wytwarzał najczęściej z własnych włosów, ale gdy trafiał na ładne i zadbane u innej osoby, to starał się je odkupić, bądź wykraść. Ludzie zaskakująco często mu na to pozwalali, w końcu był malarzem światowej sławy, a być częścią pracy takiego artysty, było czymś niesamowitym. Rzadko zdarzało mu się wychodzić z jego pracowni, ale były sytuacje gdzie dał się namówić na jakąś wystawę. Wtedy wracał do domu z materiałem na dziesiątki nowych pędzli. Nie uważał tego za coś dziwnego. Sam siebie postrzegał jako wizjonera, a nie psychopatę. Ważne było to, że nie zabił w życiu żadnego człowieka. Jedyną ofiarą był jego własny pies, na początku drogi poznawania samego siebie. Teraz trochę żałował, ale ostatecznie poświęcenie zwierzaka nie poszło na marne.
- O takich metodach to ja jeszcze nie słyszałam – wyraziłam swoje zdumienie, z nutką delikatnego szacunku.
- Ja też nie, ale brzmi niesamowicie ciekawie – odpowiedziałem, czytając dalej.
                Najzabawniejsze było to, że nikt nie zdał sobie sprawy, że maluje krwią. Prace konserwował, a sam materiał odpowiednio mieszał z żywicą, przez co efekt końcowy nie dawał po sobie poznać, że jest z nim coś nie tak. Zresztą kto by podejrzewał takiego ułożonego chłopca o używanie takich rzeczy do tworzenia? Stanął przed obrazem i zaczął malować. Chociaż nie słyszał to czuł jakby kierował nim jakiś wewnętrzny rytm. Pędzel chodził jak szalony, zamaczany co jakiś czas w czaszce. Swój ukochany pojemnik na wodę wziął z satanistycznego ołtarza, który zdarzyło się mu raz odwiedzić.
                Nagle zobaczył błyski. Jak zwykle zaskoczyło go to nieco na początku, ale po chwili klikając przycisk zerknął na monitor. Ktoś stał przed drzwiami. Człowiek w kapeluszu i płaszczu. Nie miał pojęcia, kto to mógł być, ale początkowo wystraszył się, że to ktoś ze szpitala, w końcu przyłapał go na wykradaniu krwi.  Człowiek jednak nie wyglądał na pracownika, ani nie było widać przy nim policjantów czy ochroniarzy, a tacy z pewnością towarzyszyliby w takiej chwili. Zastanawiając się czego chce ten mężczyzna Olivier chwycił za notatnik i ruszył w stronę wyjścia. Jego mieszkanie składało się właściwie z jednego bardzo dużego pomieszczenia i służyło mu również jako pracownia.
                Naess podszedł, zerkając jeszcze raz przez judasza po czym otworzył drzwi. Światło, które zamontował przed swoim domem oświetliło doskonale twarz mężczyzny. Ten o dziwo wyglądał bardzo podobnie do Oliviera. Miał białe włosy i nawet rysy oraz postura zdawały się zgadzać. Zdziwiony, aż przetarł oczy i spojrzał jeszcze raz. Sięgnął po notes, ale zobaczył, że jego gość też po coś sięga.
- „Dobry wieczór. Mam dla Ciebie list” – było napisane w notesie, który ukazał się oczom Artysty. Człowiek wyglądał tak jak on i wiedział o tym, że używa on notesów do porozumiewania się. Teraz zdziwienie powoli ustępowało miejsce strachowi. Olivier sięgnął po długopis i nabazgrał szybko:
- „Kim jesteś?”
- „Po prostu weź ten list i go przeczytaj” – odpisał po chwili nieznajomy podając mu kopertę.
                Artysta nie protestował. Był skołowany jak nigdy, ale chwycił, nieco drżącą ręką kartkę papieru z wymyślnym znaczkiem i zamknął drzwi. To było bardzo dziwne.

Alice Clarisse

                Alice szła z przyjaciółkami korytarzami uczelni. Było już dosyć późno, ale wiadomość o tym, że czeka na nią bardzo ważna przesyłka nie pozwoliła jej pójść spać, a jej koleżanki nie mogło jej puścić samej. W końcu była dla nich taka dobra. Arisse była typową szkolną pięknością, otoczoną gronem innych dziewczyn, który z jednej strony ją uwielbiały i kochały, a z drugiej w głębi zazdrościły. Jak można było nie chcieć być nią? Utalentowana, piękna, z cudownym akcentem, przyjacielska, dusza towarzystwa – była spełnieniem marzeń każdego chłopaka, kimś kogo nie mogło zabraknąć na imprezie i osobą, która wygrywała konkursy i uczyła się najlepiej na roku. Ideał.
                Szła teraz, plotkując o różnych rzeczach. Alice nadawała się idealnie żeby się jej wygadać, albo zdradzić  tajemnice. Bywała też pomocna, jednak gdy coś przestało jej pasować i stawało się niebezpieczne to nagle znajdywała się jakaś wymówka. Nikomu to jednak specjalnie nie przeszkadzało, mało kto to zauważał. Byli nią zaczarowani.
- Zaraz zwymiotuje – powiedziałem.
- Zrób trochę miejsca dla mnie – zażartowałam.
- Myślicie, że to jest stypendium? – zapytała Marta, jedna z koleżanek Alice, długonoga blondynka z głupim wyrazem twarzy.
- Może to tylko rodzice coś ci wysłali? – największa zazdrośnica, Robertha, musiała wtrącić swoje trzy grosze. Nie chciała żeby Arisse dostała stypendium. Kto to widział.
- Ja stawiam na sekretnego adoratora. Pewnie przysłał ogromny bukiet róż i romantyczny list – Helena była romantyczką.
- Dziewczyny, dajcie spokój, zaraz zobaczymy – odpowiedziała Clarisse – Opowiadaj lepiej co u Ciebie Hel. Miałaś nam coś powiedzieć.
                Helena spojrzała na dziewczyny i z jej oczu zniknęła ta romantyczna aura, którą zastąpiło coś smutnego. Alice natychmiast to zauważyła i zanim jej koleżanka zaczęła mówić to objęła ją ręką. Tak zdobywała sobie sympatię ludzi.
- Moja mama jest chora – powiedziała, a do jej oczu napłynęły łzy – Ciężko… chora. Został jej może miesiąc życia. Najgorsze jest to, że strasznie się męczy i chciałabym… chciałabym jej ulżyć.
W głowie Alice zagrał czerwony alarm. To była jedna z tych sytuacji. Musiała teraz jakoś z tego wybrnąć.
- Słyszałam o takim przepisie, który pozwala na zwiększenie ilości leków przeciwbólowych do bardzo wysokiej dawki. Przyjaciel, taty mojego kolegi jest prawnikiem i się na tym zna, jak chcesz to znajdę ci informacje. Nie jesteś z tym sama kochana – powiedziała to takim tonem, który nie miał miejsca na żadne „ale”. Robertha i Marta zaczęły pocieszać Helenę, a ta podłapała temat i podziękowała Clarisse za pomoc. Nie miała zamiaru pomóc komuś w eutanazji. Kochała swoje koleżanki, ale nie zamierzała za nie iść do więzienia. Co by wtedy powiedziały jej pozostałe przyjaciółki?
- Nie lubię jej – stwierdziłam.
- Jest cwana, ale… ech – westchnąłem.
                Tematy znowu zeszły na luźne plotki i spekulacje jaka wiadomość czeka na Alice w dziekanacie. Dziewczyny przyspieszyły i po pięciu minutach stały przed pracownicą.
- Ach panna Clarisse – powiedziała uśmiechając się – To list do pani.
Alice odebrała go i podziękowała. Wyszła razem z przyjaciółkami i przeczytała go na głos. Przez korytarz echem odbiły się okrzyki radości.

Jacob Robertson

                Miejsce zbrodni wyglądało fatalnie. Ofiara miała owinięty kabel od żelazka wokół szyi, ale zdecydowanie nie próbowała się na nim powiesić. Już teraz potrafił stwierdzić, że została uduszona.  Zbliżając się szukał śladów. Zerknął na paznokcie i ramiona. Były zadbane, chociaż widać było, że dwa zostały ułamane. Tuż nad łokciem widać było ślad grubości dwóch palców. Wiedział już, że kobieta starała się bronić. Buty wciąż były na nogach, więc nie uciekała. W szpilkach byłoby jej niewygodnie, więc musiała zostać zaskoczona. Zrobił to ktoś, kogo znała, dlatego dała mu podejść tak blisko nie spodziewając się ataku. Zerknął w akta i zauważył od razu kogoś, kto pasowałby na głównego podejrzanego. Mężczyzna, starszy od niej, z tym samym nazwiskiem. Z pewnością musiał to być ojciec. To mu podsunęło do głowy pewien fakt, który od razu sprawdził. Rozchylił delikatnie jej nogi i zauważył brak bielizny i lekko naderwane pończochy. Nekrofil? Obejrzał uda, oraz talie. Brak ran i śladów szamotaniny. Stosunek odbył się po śmierci.
- Jak nie zginie pierwszy to się zdziwię – stwierdziłem.
- Taki talent to prawdziwy dar podczas tego co się szykuje – odpowiedziałam. Byliśmy zaskoczeni jego dedukcją.
                Jacob podniósł się i rozejrzał po pomieszczeniu. To było tyle jeżeli chodzi o sprawdzanie tego pokoju i jako takie śledztwo. Jedne co pozostało to przesłuchać ojca dziewczyny i potwierdzić przepuszczenia. Jego strzały rzadko chybiały. Jakkolwiek zła nie była prawda on potrafił ją zaakceptować.
- I jak? – zapytał go policjant.
- Przyprowadźcie jej ojca – powiedział krótko.
                Po dziesięciu minutach, do pomieszczenia obok, wprowadzono ojca ofiary. Starszy mężczyzna, nieco grubszy, z pewnością silny. Wiele osób oceniało patrząc w oczy, Jacob jednak nie stosował tej taktyki. Obserwował. Dłonie ojca były duże, pasowały do śladów na ramionach dziewczyny. Jego postawa mówiła o nim znacznie więcej, niż cokolwiek innego. Widział już setki przestępców i ten stojący przed nim wyglądał na kolejnego.
- Czego pan ode mnie chce? Mam pogrzeb do zorganizowania i masę papierkowej roboty do zrobienia. Moja córka nie żyje – zionął chłodem. Typowa zagrywka. Teraz Jacob mógł to rozegrać na dwa sposoby – bezpiecznie dowiedzieć się paru faktów i zmusić go do przyznania się przez pomyłkę lub też skonfrontować go z prawdą i zaatakować jego linię obrony. W obu sytuacjach czuł się pewnie, więc wybór pozostawił losowi. Obserwował ręce swojego rozmówcy i czekał aż którąś poruszy. Palce na lewej ręce zabębniły nerwowo w obręcz krzesła. Więc postanowione.
- Udało się nam ustalić nowe fakty dotyczące śmierci pana córki – powiedział spokojnym i rzeczowym tonem – Zdecydowanie została zaskoczona przez kogoś, kogo znała.
                Twarz mężczyzny zdradzała go już w tym momencie. Jednak twardo milczał, co pozwoliło Jacobowi ciągnąć to dalej:
- Prawdopodobnie została przytrzymana, a następnie sprawca owinął jej wokół szyi kabel od żelazka. Walczyła przez chwilę, ale nie miała szans – mówił dalej nie zdradzając emocji – Ma pan pomysł, kto to mógł być? – zapytał.
- Może jakiś jej kolega. Czasami jacyś ją odwiedzali… - ojciec dziewczyny sam nie wiedział co mówić.
- Czy miała chłopaka, albo jakiegoś adoratora? – kolejne pytania zapowiadało nadciągający gwóźdź do trumny.
- Nie… Nie rozumiem, co to ma do rzeczy? – zapytał mężczyzna, a na jego czole pojawiły się kropelki potu.
- Tak się składa, że po śmierci pana córkę ktoś zgwałcił. Ktoś to w sumie za mało powiedziane, zdaje sobie sprawę kim jest sprawca – słowa te wywołały szybką i dosyć paniczną reakcje. Jacob był jednak gotów jak nigdy. Ojciec dziewczyny próbował rzucić w niego stołem, ale Detektyw spodziewał się tego i zablokował go nogą, po czym przeskoczył. Gwałciciel próbował go uderzyć, ale ten uniknął wolno wyprowadzonego ciosu i uderzył go z kolana w brzuch. To w zupełności wystarczyło. Do pomieszczenia wpadli policjanci i skuli mężczyznę.
                Za nimi wszedł komendant. Kiwnął z uznaniem głową.
- Kolejny sukces na konto – rzucił oczywistością.
- Owszem. Takich bydlaków wsadzam za kratki ze szczególną radością – odpowiedział Jacob.
- Co wychodzi na dobre dla nas i całego świata – powiedział z uśmiechem policjant sięgając do kieszeni – Przyszło do ciebie.
Koperta była pogięta, ale zaadresowana do niego.
- Przyniósł białowłosy mężczyzna? – zapytał zaciekawiony. Na twarzy komendanta pojawiło się niedowierzanie.
- Skąd wiesz?
- Słyszałem o tym trochę – odpowiedział tajemniczo i rozrywając papier wyciągnął list.

Lily Eucliffe

                Lily prowadziła niesamowicie absorbujący tryb życia. Chociaż była bardzo młoda to od paru lat już pracowała, chcąc zapewnić dobrobyt rodzeństwu. Rodzice całkowicie nie nadawali się do wychowywania dzieci i zastanawiała się jakim cudem sama miała tak duże poczucie odpowiedzialności, kiedy jej dzieciństwo to była jedna, wielka fala patologii. Nie wgłębiała się jednak w to i odliczała dni aż będzie pełnoletnia żeby wziąć rodzeństwo pod swoje skrzydła. Póki co pomoc w lekcjach, kupowanie ubrań i gotowanie musiało wystarczyć. Winiła rodziców, którzy cały czas leżeli pijani. Braci i siostry kochała całym sercem i chociaż była najstarsza to młodsi o kilka lat zaczęli powoli dokładać się do życia. Kosili trawniki, wynosili śmieci, myli samochody, roznosili ulotki i wiele innych.
                Pomogli Lily w jeszcze jeden bardzo ważny sposób – pozwolili ścinać sobie włosy, przez co mogła trenować i dostać w końcu posadę w prestiżowym salonie fryzjerskim w mieście. Rzuciła szkołę i teraz skupiała się w pełni na tym, zarabiając naprawdę duże pieniądze. Eucliffe miała niesamowitą rękę do ludzkich głów. Bardzo szybko pojęła jak operować wszystkim narzędziami. Robiła to równo i schludnie.  Jej ręce były niesamowicie sprawne, chociaż fizycznie była ciamajdą.  Nadrabiała nieco tym, że mimo porzucenia szkoły była oczytana, a wiedza po prostu wchodziła jej do głowy bez większego problemu.
                To wszystko składało się na to, że Lily często była niewyspana, a co za tym idzie lubiła przespać się w dzień. Krótkie drzemki ratowały ją przed byciem totalnym żywym trupem. Uwielbiała spać i jakby mogła to spałaby całymi dniami. Wiedziała, że ma sporo na głowie. Jej rodzina zazwyczaj potrafiła to uszanować, chociaż rodzice w pijackim szale potrafili hałasować. Tym razem było tak samo i ze słodkiej krainy snów wyrwały ją krzyki. Warto wiedzieć, że Eucliffe była gnębiona w szkole, a sytuacja w domu wcale nie pomagała w budowaniu jej pewności siebie. Cechowała się płochliwością i bała się konfrontacji. Powinna wylecieć z pokoju i postawić rodziców do pionu, ale się zwyczajnie bała. Zrezygnowana podniosła się i przeciągnęła, wiedząc, że nie zaśnie już w tym hałasie.
                Spojrzała na zegarek. Dochodziła trzynasta. Za godzinę miała być w salonie fryzjerskim na swoją zmianę. W sumie cieszyła się, że została obudzona. Szybko ogarnęła się i żegnając się z rodzeństwem ruszyła na autobus do miasta. Na przystanku dowiedziała się, że pojazd przyjedzie za minutę. Ucieszona nawet nie siadała, gotowa od razu wsiąść i pojechać. Podróż miała trwać około dwudziestu minut, więc będzie mogła jeszcze się zdrzemnąć. Środek komunikacji miejskiej podjechał po chwili zatrzymując się i wypuszczając chmarę ludzi, tylko po to żeby wpuścić kolejną grupę. Lily zajęła miejsce z tyłu i zadowolona usiadła na jednym z siedzeń z tyłu. Była pewna, że nikt się nie dosiądzie więc oparła głowę o siedzenie i zamknęła w oczy. Nagle poczuła drgnięcie .
                Usiadł przy niej mężczyzna z białymi włosami, niesamowicie zadbanymi i ładnie uczesanymi. Eucliffe obserwowała go z podziwem. Uwielbiała gdy mężczyzna dbał o swoją fryzurę, szczególnie, że nie zdarzało się to zbyt często. Wolała kobiety, ale to nie przeszkadzało jej w przyglądaniu się też płci przeciwnej. Uśmiechnęła się gdy ich spojrzenia się spojrzały. Nie sposób było nie zauważyć dziwnych śladów na jego skroniach.
- Prowadziła strasznie zwyczaje życie – zauważyłem.
- Zawsze musimy coś zepsuć – stwierdziłam.
- Ma pan piękne włosy – przełamała się. Nie była dobra w zagadywaniu nieznajomych, ale ten wydawał się jej godny zaufania.
- Dziękuje – odpowiedział – Pani Lily Eucliffe?
                To już nie spodobało jej się aż tak bardzo. Skąd znał jej imię?
- Tak? – zapytała niepewnie.
- Mam dla pani list. Mogłem zostawić go gdzieś, ale wolałem żeby dostała go pani ode mnie do rąk własnych – odpowiedział tajemniczy mężczyzna.
- List? – zdawała się wyłapać tylko ten fragment. Mężczyzna rzeczywiście trzymał w dłoni kopertę. Panikowała. Nie wiedziała o co chodzi. Wzięła ją jednak z rąk białowłosego i podziękowała automatycznie. Ten kiwnął głową, wstał i wysiadł na kolejnym przystanku. Nie zrobił jej krzywdy, ale serce biło jej znacznie szybciej. Była niespokojna. Gdy jej oddech się uspokoił rozerwała papier i przeczytała wiadomość.

Jayden Asselman

                Pokaz był nudny. Takie było zdanie Jaydena i prawdopodobnie każdego w tej hali. Uważał to za niesprawiedliwe, że jakiś podrzędny kuglarz dostawał angaż, a on siedział na widowni, jak zwykły plebs. To jego powinni podziwiać ludzie. Był doskonałym iluzjonistą. Od dziecka uczył się różnych sztuczek i z wiekiem stawał się coraz lepszy. Ojciec z całych sił chciał zniszczyć jego marzenia, ale Jayden sukcesywnie mu się sprzeciwiał. Tak żyli sobie do dzisiaj. Asselman jednak nie poddawał się, pędził do przodu bez względu na przeszkody.
                Tutaj też chciał znaleźć się w centrum uwagi. Musiał tylko jakoś pozbyć się występującego magika, przepchać się przez tłum i na koniec odwrócić uwagę ochrony, albo zająć ich czymś innym. Jeden z problemów rozwiązał się sam.
- Dziękujemy wielkiemu Zeniniemu za występ! Pożegnajmy go wielkimi brawami! – przez widownie rozszedł się ledwo słyszalny aplauz – Zapraszamy państwa na dziesięć minut przerwy, zanim usłyszycie pieśń w wykonaniu… - reszta już go nie interesowała. Miał co chciał. Czas zacząć pokaz prawdziwej magii. Wstał. Peleryna załopotała, kamizelka się napięła pod naciskiem umięśnionej klatki piersiowej, a włosy zafalowały. Jayden lśnił w tłumie niczym gwiazda.
- Atencjusz – skwitowałam jednym słowem.
- Podpisuje się rękami i nogami – powiedziałem.
                Coś pojawiło się w rękach Iluzjonisty, machnął nad tym i po chwili ognisty ogon poleciał przez publikę budząc niemałą publikę. Ludzie rozbiegali się na lewo i prawo. Jayden wykopał jedno z krzesełek i układając na nim dobrze nogi zaczął surfować w dół, do środka areny, gdzie była scena. Z jego peleryny wylatywały gołębie, a w rękach znikąd pojawiały się karty. Co jak co, ale wejście miał mocne. Dotarł do centrum budynku w parę sekund i efektownie wylądował. Chwycił za wiszący mikrofon i ryknął wyćwiczonym głosem:
- Witam państwa bardzo serdecznie! Nazywam się Ethan Incredible i chciałbym zaprezentować wam najlepszy pokaz magii pod słońcem!
                Tłum widocznie ożył. Niektórzy nawet krzyknęli radośnie. Nie dało się nie zauważyć takiego kogoś jak on. Ethan zaklaskał w ręce. Reflektory przygasły jak na zawołanie. To akurat był przypadek, ale wygodny. Całe światło świeciło w jego stronę. Wszystkie oczy były skierowanie na niego. To jego żywioł, jego scena i jego pokaz. W ręce pojawiły się karty. Przetasował je, a następnie wystrzelił do góry, aby te jak fontanna wzleciały w górę. Zamiast łapać je normalnie, albo pozwolić im spaść, zaczął ganiać za nimi twarzą. Po chwili miał w ustach całą talię. Czas podkręcić atmosferę. Ułożył przy pomocy języka talie, żeby trzymała się lepiej, po czym zaczął ją wypluwać.
                Efekt był taki, że karty spadały przed niego. Na początku mogło to wyglądać tak, jakby nie stała się żadna sztuczka, ale po chwili ludzie zauważyli, że u stóp magika pojawił się idealny domek z kart. Ethan się ukłonił. Przez sale przeszedł wiwat. Uwadze Iluzjonisty nie umknęło to, że przy jednym z wyjść zaczęli zbierać się ochroniarze, którzy patrzyli w jego stronę. Powoli ruszyli. Czas go gonił. Podbiegł raz jeszcze do mikrofonu.
- Muszę stąd znikać! Znajdziecie mnie na ulicach tego pięknego miasta kochani! Ethan Incredible dziękuje wam za uwagę! – wszystkie hasła wykrzyknął bez problemu, po czym podbiegł na środek sceny i zaczął się kłaniać do publiki. Ochroniarze wbiegli i natychmiast się na niego rzucili. Jakież było ich zaskoczenie, kiedy postać zamieniła się w gołębie i rozpadła na ich oczach, nie pozostawiając nawet ubrań. Jedno lustro wystarczyło do tej sztuczki. Gdy jego „klon” był aresztowany, on już był na obrzeżach budynku i nakładał kamizelkę. W kieszeni poczuł coś sztywnego. Wydawało się to zmaterializować wewnątrz na jego oczach. Zaskoczony rozejrzał się i zobaczył na jednym z siedzeń białowłosego mężczyznę, który skinął do niego głową. Jayden ukłonił się raz jeszcze, po czym wybiegł na korytarz prowadzący do wyjścia.

Wendy Vela

                Dzisiejszy wieczór był wyjątkowo uciążliwy. Muzyka była do kitu, a klienci dawali średnie napiwki. Całe szczęście samo wynagrodzenie było duże, więc jak zły nie wydawał się dany dzień pracy, to pieniędzy jej nie brakowało. Gorzej, że po takim wysiłku, gdy dodawało się do tego brak humoru, naprawdę ciężko było z nią wytrzymać. Jej koleżanki z pracy dobrze to wiedziały, bo żadna nie odważyła się zostać z nią w jednej garderobie. Większość wróciła do domów w stroju roboczym, a niektóre tańczyły nadgodziny, żeby tylko nie trafić na Wendy bez humoru.
                Generalnie była bardzo wesołą i radosną dziewczyną. Nawet jak coś siedziało jej na głowie to nie była aż tak przerażająca. Mimo wszystko szanowano ją przez jej talent i umiejętności. Gdy potrzebowała w spokoju zdjąć makijaż, wziąć prysznic i przebrać to jej życzenie spełniało się. Sama nie wiedziała skąd u niej takie zamiłowanie do rozbierania się za pieniądze. To nie była kwestia łatwego zarobku. Tutaj dochodził inny czynnik – lubiła to. Lubiła swoją pracę pomimo tego, że ojciec, po śmierci matki, ją molestował. Na całe szczęście już nie żył i to też była jej zasługa. Mimo to potrafiła znaleźć radość w życiu, chociaż kompletnie nie rozumiała, jak można kogoś kochać. Sama nigdy się w nikim nie zakochała i jedyne związki w jakich była, cechowały się kompletnym odcięciem od uczuć. Dobrze jej było samej, przynajmniej na razie. Zarabiała na siebie, niczego jej nie brakowało, a co ważne nie odczuwała żadnej odrazy do siebie. Właściwie była gotowa, jak to ona nazwała, „całkowicie się zeszmacić”, byleby było to związane z dobrą zabawą. Robiła co chciała i była wolną duszą.
- „Ciekawe” podejście do życia – powiedziałam.
- Takie osoby nie mają żadnych hamulców – odpowiedziałem będąc nieco zaciekawionym.
                Pukanie do drzwi wybiło ją z rozmyślań. Zaskoczona aż odwróciła się w tamtą stronę.
- Proszę – powiedziała, będąc ciekawa, kto jest na tyle odważny żeby ją teraz zaczepiać. Ku jej zdziwieniu, do środka wszedł mężczyzna. Chociaż była prawie naga to się nie zasłoniła. Była trochę zmieszana – Jak szukasz toalety to trafiłeś w złe miejsce…
Mężczyzna miał białe włosy i nosił długi, czarny płaszcz. Sprawiał wrażenie zadbanego i eleganckiego, typowego dżentelmena. W ręce trzymał kopertę.
- Po co tam poszedłeś? – rzuciłem pytaniem w głąb pomieszczenia.
- Każdy ma swoje odruchy, sama bym tam poszła z ciekawości – odpowiedziałam.
- Prawda, byłem ciekawy – odpowiedział głos z drugiego końca pokoju.
Starał się nie zawieszać wzroku na Striptizerce. Spojrzał na wieszak pełen przeróżnych kreacji. Ona jednak bezczelnie wpatrywała się w niego. Nie przejmowała się tym, jak może wyglądać. Po prostu dalej zajmowała się sobą.
- Trafiłem dobrze – głos mężczyzny wcale nie był męski, raczej melodyjny i wysoki. Całkiem ciekawy – Chciałem ci przekazać ten list osobiście. Nie masz miejsca, w którym spędzasz każdą noc, znajomych i przyjaciół godnych zaufania również, a jest zbyt ważny żebym zostawił go w tej garderobie.
- List? Do mnie? – upewniła się.
- Czemu wszystkich to tak dziwi? Czy nikt nie dostaje listów w tych czasach? – zdziwiło mnie to.
- Na to wygląda – zauważyłam ze smutkiem. Lubiłam tę formę kontaktowania się.
- Owszem – mówiąc to podszedł do niej – Przeczytaj go za chwilę i zastanów nad treścią.
                Nim zdążyła zasypać go pytaniami, ten już stał przy drzwiach. Zatrzymał się jeszcze na moment jakby chciał coś dodać, ale ruszył po prostu dalej. Vela była zszokowana, ale mimo to ciekawość wygrała. Upewniając się, że nikt jej nie podejrzy sięgnęła po zalepioną część. Zastanawiała się co się właściwie stało. Miała zastanowić się nad treścią. W jej głowie pojawił się pomysł na pewne wyzwanie. Postanowiła, że cokolwiek będzie w tym liście to się na to zgodzi. Oczywiście, jeśli nie zagrozi to jej życiu albo wykroczy poza jej możliwości. Otworzyła i przeczytała. Uśmiechnęła się pod nosem.

Rewolwerow Piotrowicz Iwaszow

                W barze atmosfera była niesamowicie gęsta. Ludzie pili, bawili się i korzystali z tego, że jest wieczór. Nie musieli się jeszcze martwić tym, że jutro trzeba iść do pracy. To będzie problemem dopiero za parę kolejnych piw. Iwaszow siedział przy jednym ze stolików i smakował golonki w piwie z pyszną śliwowicą, która przyjemnie rozgrzewała całe ciało. Podobnie jak inni ludzie spędzał ten wieczór beztrosko, bo wiedział, że na dniach miało się to zmienić. Jego przełożeni opowiedzieli mu już wystarczająco o tym, że ludzie z niesamowitymi talentami byli zapraszani w jedno miejsce. Co ciekawe nie dało się go znaleźć na mapie, chociaż Iwaszow miał dostęp do takich technologii, że każdy budynek powinien być do znalezienia w mniej niż pół kufla piwa. Jego miara czasu nigdy go nie zawodziła.
                Sam koperty jeszcze nie dostał, a był pewien, że dziś jest ten dzień. Postanowił po prostu czekać. Wiedział już co nie co o tym ile osób zostało zaproszonych, kto z zaproszeń skorzystał, a także zebrał podstawowe informacje o tych ludziach. Były to naprawdę przeróżne persony. Chwycił za kieliszek i wzniósł salut po rosyjsku, za to żeby najbliższe dni były do wytrzymania.
- To jest dopiero ciekawy facet – stwierdziłem z uśmiechem.
- Jak dla mnie to dziwak – parsknęłam.
Chociaż był świetny w tym co robił to miał pewne wahania przed misjami takie jak ta. Dostał za mało danych żeby stworzyć w głowie obraz tego, jak to ma wyglądać. Ruszał już w wiele niebezpiecznych miejsc, gdzie jego życie było zagrożone przez cały czas, ale tym razem sytuacja miała się inaczej. Rewolwerow z odrazą stwierdził, że odczuwa strach. Nie dawał jednak tego po sobie poznać. Wiedział też, że po zjedzeniu i po tym jak dostanie w końcu kopertę będzie mógł podejść do bandy obwiesiów, która wkurwiała go już od samego początku i rozkręcić solidną bijatykę. Nic nie przypominało mu o tym, że żyje tak bardzo jak porządne obicie mordy. Co prawda nie należał do osób specjalnie silnych, ale bić się umiał. Był wyznawcą teorii „techniką, a nie siłą”.
                Kelner podszedł do jego stolika. Chciał zabrać butelkę, która nie wiadomo kiedy się opróżniła. Iwaszow stanowczo położył na niej dłoń.
- Niet. Zostaw, bo rozbije ci ją o łeb. Przynieś kolejną – powiedział to spokojnie, bo jego język z pewnością nie wyrobiłby przy nawet odrobinę szybszym tempie.
Mężczyzna wyglądał na tyle wystraszonego, że nie zadawał kolejnych pytań. Po minucie doniósł co trzeba i ulotnił się szybciej niż się pojawił.
- Techniką, a nie siłą – mruknął pod nosem i czknął. Nadchodził ten moment, w którym chwilowo go mroczyło, ale wiedział, że jego organizm za chwile zwalczy ten całun, który na niego opadł. Wróci wtedy do pełni sił, zawsze tak było.
                Nagle, coś mignęło przed jego oczami. Potrząsnął głową i zobaczył mężczyznę, który zatrzymał się przy nim i wręczył mu coś do ręki. Iwaszow pokiwał głową na znak, że rozumie, chociaż nie rozumiał ani słowa. Z całej rozmowy zapamiętał tylko białe włosy na głowie mężczyzny. Ocknął się dopiero po dziesięciu minutach. Jego umysł zaczął znów pracować na szybszych obrotach, czuł się nawet lepiej niż przed wyłączeniem. Uwielbiał tą funkcję w swoim ciele. Przypomniał sobie nagle o tym co się stało i sięgnął po zamoczoną tłuszczem z talerza kopertę. Strząchnął ją po czym oderwał górną część.
                List był dokładnie taki, jaki miał być. Miejsce spotkania, obietnica wypoczynku. Rewolwerow uśmiechnął się szeroko. Potwierdzenie jest. Czas na zabawę. Sięgnął po kieliszek i nalał sobie, po czym wypił. Po chwili dorzucił jeszcze jedną porcję. Ciepło rozeszło się po jego ciele. Rozprostował kości i chwycił za butelkę, którą kazał zostawić na stole. Wstał i rozbił ją o kant krzycząc do grupki siedzącej po drugiej stronie baru, najpaskudniejszą wiązankę przekleństw jaką znał. Podziałało.

Cecily Britt
                Cecily spojrzała na statek stojący przed nią. Musiała dostać się do Europy. Miała do obskoczenia parę castingów na średnie role w serialach i filmach, nie chciała angażować się w nic wielkiego. Planowała rozejrzeć się na planach zdjęciowych i zobaczyć jak będzie się czuła. Jest doskonała w tym co robi, a było to związane z jej przypadłością. W skrócie można było powiedzieć, że emocje nie były dla niej żadną przeszkodą. Wiedziała jak sobie z nimi radzić i potrafiła je kontrolować.
                Dodatkowym celem jej podróży był hotel, do którego została zaproszona na specjalny pokaz. Mogła pokazać się przed jakimiś bogaczami, odpocząć w luksusach, a dodatkowo dostać za to pieniądze. Planowała zdecydowanie tam wpaść, szczególnie, że rola przewidywała jedynie śpiew i małą scenkę do odegrania. Uwielbiała takie zlecenia. Na aktorkę była szkolona od dziecka. Jej rodzice też siedzieli w tej branży – matka grała w telenowelach i tasiemcowych serialach, a ojciec był jej menadżerem. Cecily wiedziała, że jest wpadką i tylko dlatego jej rodzice wzięli ślub, ale nie przeszkadzało jej to szczególnie. Nie czuła z nimi żadnej więzi.
- To wygląda na tak przydatną umiejętność – zafascynowałam się.
- Ja mimo wszystko nie zamieniłbym się z nią. Na pewno nie w takim stopniu – odpowiedziałem zamyślony.
                Wspięła się na górę po trapie. Białowłosy chłopak pomógł jej wnieść walizkę. Uśmiechając się szeroko, podziękowała. Ten odpowiedział na uśmiech i tajemniczo zszedł na ląd, prawdopodobnie odciążyć pozostałych pasażerów. Na pokładzie od razu ruszyła w poszukiwaniu swojej kabiny. Trafiła na nią po dwudziestu minutach poruszania się w trzewiach statku. Nie za bardzo lubiła podróże wodą, chociaż nie miała choroby morskiej. Robiła to drugi raz w życiu.
- Wystraszona? – mężczyzna w podeszłym wieku podszedł do niej i zagadał przyjacielsko. Przez chwilę zastanowiła się jaki ton i wachlarz emocji wybrać.
- W sumie nie – odpowiedziała spokojnym, ale ciepłym głosem – To nie jest moja pierwsza podróż.
- Moja też nie. Jestem Joden – wyciągnął tęgą łapę, najwyraźniej czując się zaproszonym do rozmowy – A pani to?
- Cecily – odpowiedziała podając mu rękę.
                Rozmowa dosyć szybko się rozkręciła. Joden okazał się być niezłym towarzyszem do przeróżnych dyskusji. Ciekawy temat zaczął się jednak dopiero, gdy statek płynął już spokojnie, a za oknami było ciemno. Usiedli w restauracji na głównym pokładzie i przy dobrym jedzeniu oddali się rozmowie:
- Cecily? Wierzysz w teorie spiskowe? – zapytał.
- Raczej nie – odpowiedziała dosyć szybko.
- Ja też nie, a przynajmniej nie wierzyłem do pewnego momentu, ale teraz wierzę i wiem, że jest nieciekawie…
- W sensie? – była zaciekawiona.
- Świat się kończy. Za dziesięć, może piętnaście lat wszyscy będziemy umierający – powiedział to śmiertelnie poważnie. Cecily mimo swojej kontroli parsknęła śmiechem. Uznała, że to adekwatna reakcja.
- Mało możliwe. Czym by to było spowodowane? – zapytała.
- Wszyscy jesteśmy zarażeni.
                Jego słowa odbiły się echem po jej głowie i nie opuściły jej przez długi czas.

Dismas Hardin

                To był jeden z tych ciężkich wieczorów. Dismas nie miał ochoty na nic, a widma przeszłości, których tak bardzo chciał się pozbyć, atakowały ze zdwojoną siłą. Właśnie przyszedł do baru, żeby odpocząć i spróbować wyciszyć myśli. Był w tym kiepski. Pił whisky, miał ochotę na coś, co solidnie wygnie mu mordę. Jego życie było pasmem porażek. Był w organizacji nazywanej „Żółta Ręka”, w której nauczył się wszystkiego, co umiał. Przez to jak wyglądał i jak działał, ludzie nazywali go niesamowitym Bandytą. Porzucił jednak to życie, gdy spotkał Junie. Zakochał się w niej po uszy i był gotów się dla nie zmienić. Zrezygnować z niebezpiecznej pracy i skupić się na czymś normalnym. Stworzyć rodzinę. Organizacja jednak uważała, że jest na tyle cennym nabytkiem, że nie może odejść. Gdy szykował się do odjazdu z ukochaną został zaatakowany.
Bandyci z „Żółtej Ręki” chcieli go zabić. Nie udało się im to jednak, a kula, która miała przeszyć jego serce trafiła w Junie. Od tego momentu Dismas stał się prawdziwym wrakiem. Nie czerpał z życia kompletnie nic, bo nie potrafił uciec od przeszłości. Ciągle myślał o ukochanej, marzył tylko o tym, żeby cofnąć czas i bardziej uważać, albo jej w ogóle nie poznać. Wolałby żeby żyła nieświadoma jego istnienia niż była przez niego martwa. Nie pomagały pamiątki z tamtych czasów. Zawsze nosił przy sobie pistolet skałkowy oraz pozłacany kieszonkowy zegarek. Chociaż przypominał mu o tym co stracił i o najgorszych latach jego życia to nie potrafił się ich pozbyć.
Wziął kolejnego łyka patrząc posępnie przed siebie. Tym razem nie mógł totalnie się upodlić. Jutro wyjeżdżał. Dzień wcześniej, wieczorem, ktoś zapukał do jego drzwi. Początkowo myślał, że to „Żółta Ręka” wysłała kogoś żeby w końcu dokończył robotę, ale to był białowłosy mężczyzna, którego Hardin oczywiście nie znał. Otworzył drzwi i otrzymał od niego kopertę. Po przeczytaniu na spokojnie listu dowiedział się, że ma szansę na nowe życie, tylko musi stawić się w konkretnym miejscu, za dwa dni. Oczywiście podejrzewał, że to może być zasadzka organizacji, która czyhała na jego życia, ale postanowił zaryzykować. Dlatego też dzisiaj postanowił nie przesadzać i gdy zaczęło mu szumieć w głowie to zerwał się i ruszył do wyjścia.
Przed barem zaczepiła go grupka mężczyzn. Nie chciał się wdawać w żadne tarapaty, więc początkowo ignorował ich zaczepki.
- Ładna fryzura pedale – krzyknął jeden z nich.
- Pewnie lubi w dupę – zarechotał drugi.
- Pewnie dziewczyna go zapina – w tym momencie krew się w nim zagotowała. Obrazy dotyczące jego osoby miał gdzieś, ale gdy ktoś wspominał o jego ukochanej, nawet tak pośrednio, to załączał się w nim agresor.  Dłoń zacisnęła mu się niebezpiecznie na pistolecie skałkowym, który na jego nieszczęście był naładowany. Walczył ze sobą, chociaż miał ochotę odwrócić się i zacząć strzelać.
- Won mi stąd łachudry – drzwi od pubu się otworzyły i wypadł z nich właściciel. Miał w rękach strzelbę. Bandyta cały drżał z nerwów, ale momentalnie się uspokoił. Widok uciekających „kozaków” wewnętrznie go rozbawił. Cieszył się, że nie zrobił nic głupiego – Nic się panu nie stało? – zapytał.
- Wszystko w porządku – odpowiedział Dismas .
- To…? – chciałam zadać pytanie.
- Ponownie czysty przypadek. Całe szczęście, bo inaczej musielibyśmy wyciągać go z paki – przerwałem, odpowiadając na pytanie.
 Gdy w grę wchodził alkohol i nerwy, stawał się naprawdę niebezpiecznym człowiekiem. Dawno już nie był w tym stanie. Ta sytuacja była niczym znak. Zwiastun tego, że wszystko będzie dobrze, a on ma szansę zacząć od nowa. Każdy zasługiwał na taką szansę.

- To koniec? – zapytałam.
                Wszystkie teczki zostały sprawdzone i przeczytane. Ocean informacji o dwudziestu dwóch różnych osobach.
- Na to wygląda. Zmieniłabyś coś? – byłem tego ciekaw.
- Raczej nie, chociaż parę osób pozostawiam pod znakiem zapytania – odpowiedziałam.
Wstaliśmy. Lokaj podszedł i chwycił lampę, którą parę godzin wcześniej przyniósł. Całą trójką opuściliśmy pokój. Zatrzymaliśmy się przed dużym oknem na końcu korytarza. Po drugiej stronie, w przestronnej sali znajdywały się łóżka.  Dwadzieścia dwie sztuki. Patrząc na śpiące postacie złapaliśmy się na ręce.
- Myślisz, że nam się uda? – przekręciłam głowę gapiąc się ślepo w podłogę.
- Zobacz ile rzeczy udało nam się stworzyć. Nie martw się Kochanie. Uda się – pocałowałem w czoło moją niższą o głowę kobietę. Spojrzeliśmy we dwoje na Lokaja. Uśmiechnęliśmy się do zmęczonego chłopaka.

- Czeka nas ciężka praca. Jutro rano musisz być gotowy i wypoczęty – podchodząc ujęłam w dłoń młodą twarz białowłosego. Wtulił się w nią jak dziecko posłusznie słuchające matki. Przytaknął i odszedł w ciemność, a my zaraz za nim...

Komentarze

  1. Hej, tu twórca Cecily. Bardzo podoba mi się wasz styl i pomimo kilku literówek, naprawdę dobrze mi się czytało. Wydaje mi się, że świetnie przedstawiliście wszystkie postaci, ale mogę tu mówić jedynie za Cecily, która pomimo krótkiego wstępu naprawdę mi się podobała. Mam już kilku faworytów i kilka postaci które myślę że będą wąchać kwiatki od spodu (Yama?).

    Póki co, zdecydowanie Aaron x Mycroft OTP.

    OdpowiedzUsuń
  2. Co ta Alice... Nie dość, że po prologu definitywnie wygrała na ujemne punkty od narratorów, to jeszcze "...ech" wygląda jak pierwszy death flag. :v

    OdpowiedzUsuń
  3. Styl bloga jest elegancki, poprawna pisownia, bogate określenia. Jedyna rzecz jaka mi nie pasuje to zbyt dokładne opisy. Zauważyłam, że to po prostu wasz styl pisania, ale troszkę mnie to zniechęciło. Nie przepadam za tego typu powieściami, bo wydają mi się nudne. Dlatego dotarłam tylko do 1/3 prologu. Nyeh, mam nadzieje że za jakiś czas wrócę, żeby go dokończyć. Mimo wszystko, bardzo dobrze wam to wyszło, a ja jestem takim śmieciem którego nic prawie nie zadowala, więc to nic dziwnego że nie przeczytałam do końca XD
    Ogólnie to życzę powodzenia w pisaniu dalszych części! ^^
    Ps. Jak się ogarnę i dokończe prolog, to może napisze coś jeszcze :3

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo przyjemnie się czyta. Wszystkie postacie przedstawiono tak jak się tego spodziewałem (poza Rewolwerowem on mnie lekko zaskoczył)
    Oczywiście bardzo mi się podobało przedstawienie mojej postaci - polubiłem już pechowca i Atencjusza. Podoba mi się też relacja Informatyk-Haker

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A i za mało opisów (np ciągłe zaznaczanie że postać Bobra ma białe włosy zamiast coś dodać - np jakaś postać coś zauważyła więcej)

      Usuń
  5. Bardzo podoba mi się styl, miło się czytało razem na discordzie xd Moja postać fajnie przedstawiona, chociaż powiedziałabym zbyt łagodnie. Co do reszty zdecydowana większość postaci mi się podoba. Aaron x Mycroft ship is alive xd
    Nie mogę się doczekać, aż zaczną tworzyć się relacje między nimi :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Btw dziwne jest, że w dwóch miejscach pojawia się opaska na oku (Yamaraja i Aaron) i wiewiórka (Julia i Alan)...Teorie już powstają xd

      Usuń
    2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
  6. 22 Postacie i komentować każdą z nich, to trochę dużo xD
    Także:
    - Styl pisania mi się bardzo podoba, jak dla mnie jest wciągający (przez co nie mogłem się oderwać od czytania).
    Postacie:
    Mózgi operacyjne które pewnie zginą i postacie które przykuły moją uwagę
    - Detektyw
    - Drama King (Jako twórca postaci - OMG jest dokładnie tak jak miało być <3 teraz tylko art od Neri ^^)
    - Aktorka
    - Haker
    - Informatyk
    - Przyjaciółka
    - Brzuchomówczyni
    - Artysta
    Ja czekam na rozdział pierwszy i u mnie hype dalej trwa ^^
    Ps. Wraz z grupą z Discorda, już mamy swoje teorie, typy i przypuszczenia. Także mały fanclub już jest :D

    OdpowiedzUsuń
  7. Brakowało mi tu bardziej szczegółowego opisu postaci,ale być może to zabieg celowy by nadal za wiele nie zdradzać o postaciach.Szkoda że jedynie Aaron i Mycroft się spotkali bo nie oficjalne spotkania się niektórych postaci były by pewnie ciekawe.Na przykład przypadkowe spotkanie Jacoba i Olivera w szpitalu zanim ukradł krew lub Dismas i Rewolwerowicz którzy pili by w tym samym barze.Nie musieli by się poznać,ale mieli by przebłyski w stylu "chyba cie gdzieś już widziałem"

    OdpowiedzUsuń
  8. No cóż, myślę, że pomijając kilka błędów, które na Discordzie Peccatorum (zapraszam) znaleźliśmy, całość jest napisana nieźle. Moglibyście bardziej zwracać uwagę na opisy jak napisała Rika. Mam kilka postaci, które lubię i kilka postaci, które niekoniecznie lubię. No cóż, zostaje nadzieja i teorie spiskowe razem z discordową ekipką :D Peace!

    (Autor artysty) (Chujowy nick)

    OdpowiedzUsuń
  9. Ekhem... A więc... Tak, jak mówił mój przedmówca - styl bloga jest elegancki, poprawna pisownia (nie licząc paru literówek), bogate określenia. Podzielę ten wpis na dwie części, aby był przyjemniejszy do czytania:
    1. Postacie:
    Najbardziej do gustu przypadł mi sam lokaj, bo wydaje się dosyć tajemniczy, a na dodatek ma coś w sobie, co trudno mi opisać słowami. Jedyne, co mi się nie podoba to momenty, gdy mówi dużo, zdecydowanie za dużo (jako przykład podam tutaj fragment z Wendy). Możliwe, że taki był wasz cel, ale jak dla mnie to bardzo dziwne, gdy w większości historii mówi bardzo mało albo wcale, a tu nagle wypowiada się więcej niż sam bohater, o którym jest dany fragment. Gdy postać dużo mówi to często traci na tej aurze tajemniczości. Poza tym... czasami miałem wrażenie, że jego niektóre pojawienia się mogły być znacznie ciekawsze.
    Jeżeli miałbym już stwierdzić za kim nie przepadam to... zdecydowanie Alice. Czemu? Są dwa powody: 1. Wydaje się sztuczna, jeżeli chodzi o jej zachowanie. 2. Nie lubię postaci zbyt idealnych, a taką się właśnie wydaje.
    Powiem jeszcze o moim zaskoczeniu. Rewolwerow, bo o nim właśnie będzie mowa, zainteresował mnie, mimo wcześniejszych myśli, że ta postać będzie prędzej parodią, niż postacią, która wywrze na mnie jakikolwiek wpływ. Na pierwszy rzut oka wydaje się zwykłym pijakiem i niewychowanym gburem, czyli inaczej prostakiem, ale jednak coś go wyróżnia. Co? Głównie to, że wydaje się naprawdę podejrzany i to w połączeniu z nutką tajemniczości daje do myślenia, że on może naprawdę namieszać. I to naprawdę mi się spodobało. Nawet jeśli nienawidzę tego typu postaci (ludzi z resztą też) to nim naprawdę się zainteresowałem i czekam na to, co będzie się z nim działo.
    Masayoshi, ah, jak tylko patrzę na jego postać to oczyma wyobraźni widzę nad jego głową napis "męski tsundere". I szczerze nie wiem czemu akurat tak go postrzegam, ale sam jego widok po prostu wywołuje u mnie takie myśli. Odnośnie łyżwiarza to, jak na mój gust był zwyczajnie nudny, ale mimo wszystko mam wrażenie, że po prostu nie miał za bardzo jak się pokazać, więc czekam na to, jaki się okaże w 1 roździale. Cecily wydawała mi się... normalna, nie umiem tego za bardzo inaczej ubrać w słowa xd. Wendy też była dla mnie zaskoczeniem, choć niewątpliwie mniejszym niż ost. komunista. Wydawała się nawet sympatyczna w porównaniu do Audrey. Jacob, ah, jak dla mnie postać, która jest trochę zbyt OP i jeżeli nie zginie w skutek jakiegoś ultra, super-duper planu to trochę szkoda ;c. Samfu...Hm, określę to najprościej, jak tylko umiem - ,, Skurwysyn. Lubię go ". Prawdopodobnie moja ulubiona męska postać ;v. Olivier - cóż... naprawdę cieszę się, że mimo trochę chorego sposobu na używanie krwii, nie jest psychopatą (a przynajmniej tak mi się zdaję). Nie licząc swojego hobby - o ile można to tak nazwać - to wydaje się w miarę normalny i w pewien sposób go nawet polubiłem. Sandra! Oj, ona wydaje się również dziwnie klasyczna i nie za bardzo jestem w stanie o niej cokolwiek napisać ;-;. Odnośnie Nerii i Bobru; w paru momentach miałem wrażenie, że ich zachowanie jest wyrwane wprost z kreskówki i odgrywają w całym tekście rolę prędzej komediową, niż jakąkolwiek inną >__<. Ten "dział" zakończę na Yamie (mojej autorskiej postaci)... został zrobiony bardzo fajnie i naprawdę mi się spodobał sposób, w którym go przedstawiliście.
    2. Styl pisania.
    Pierwszy raz w życiu spotykam się ze stylem, gdzie narrator jednoosobowy opisuje akcje jako dwie osoby. Brzmi dziwnie i wygląda dziwnie, ale mimo wszystko rozumiem zamierzenie. Poza tym, do stylu da się spokojnie przyzwyczaić. Jak już wcześniej wspominałem, do tekstu wkradło się parę literówek albo złych odmian czasownika, głównie były to błędy, które nie przeszkadzają zbytnio w czytaniu.
    Kończę tu mój komentarz i jedyne o czym jeszcze wspomnę to:
    - zapraszam na serwer discordowy fandomu Peccatorum.
    - Czekam na kolejne roździały :3

    OdpowiedzUsuń
  10. Napiszę tylko, ze bardzo dziękujemy za odzew i na większość komentarzy postaramy się odpowiedzieć po prostu w filmiku, który stworzymy w przyszłym tygodniu :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Nie przeczytałam jeszcze całego prologu, ale muszę spytać... Co tu się stało?
    "Do powstania mroku potrzebna jest odrobina światła, pomyślałem poetycko.
    - Potrzebujmy lampy - powiedziałam [...]
    - Elektryczne czy przenośne? [...]
    - Przenośne wystarczy - włączyłem się do rozmowy."

    Najpierw narrator wyłania się jako mężczyzna, potem jako kobieta, by na koniec ujawnić że to dwie inne postacie. Jednakże dlaczego narracja pierwszoosobowa obejmuje ich oboje? Jest to błąd.

    Dodatkowo co tu się stało z odmianami słów? "Lampy" to liczna pojedyncza, "elektryczne" to mnoga, a "wystarczy" w żadnym razie nie łączy się ze słowem "przenośne". Powinno być "przenośna wystarczy" lub "przenośne wystarczą".
    No i rozumiem że "potrzebujmy" to tylko literówka i chcieliście napisać "potrzebujemy".

    Wracam do czytania. : )

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Narracja nie jest błędem, jeśli jest to zabieg celowy. Pierwsza część prologu jest wprowadzeniem do przedstawienia narratorów, którym jest zarówno kobieta, jak i mężczyzna. Jest to zabieg potrzebny znając dalszą część fabuły.
      Fragment z lampą rzeczywiście miał źle odmienione końcówki, ale jest to już poprawione, dzięki za wyłapanie ;)

      Usuń
    2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    3. Nie za bardzo podoba mi się ta "awangarda" w narracji. Pierwszoosobowa narracja zamyka nas w głowie jednego z bohaterów, ma za zadanie ukazać świat przedstawiony z jego perspektywy. Jeśli takie wstawki będą krótkie to nie będę miała z tym problemu (w końcu to wasze opowiadanie : D), ale tylko zwrócę uwagę że w dłuższych fragmentach łatwo to może zdezorientować czytelnika.
      Jedyne co mi teraz zostaje to życzenie wam nie zagubienia się w tym i czekanie na kolejne rozdziały.

      Usuń
    4. Sytuacja ma się inaczej, kiedy dwójka bohaterów zamyka się poniekąd w jednej świadomości ;) Ale to już motyw, który będzie tłumaczony i rozwijany z biegiem wydarzeń. Ta "awangarda" raczej nie będzie pojawiała się zbyt często, ale jej zadaniem zdecydowanie jest zagmatwanie w waszych głowach. Większość rozdziałów będzie z perspektywy POJEDYNCZEGO uczestnika zabójczej gry, więc tam będzie standardowo.

      Usuń
  12. Podoba mi się styl pisania. Przyjemnie się to czyta, a liczne barwne opisy maja w sobie coś specjalnego. Ciekawy jest też pomysł z więcej niż jednym narratorem, aż przypomina mi się pewna książka.
    Co to postaci... Oh Boi. Jestem na prawdę zaskoczony tym jak większość z nich okazała się o wiele ciekawsza niż przypuszczałem (chociażby Komunista, on zdecydowanie był największym zaskoczeniem). Większość, bo jest kilka miejsc w których czuję jakby postać była zwyczajnie niezbyt ciekawa. Jeśli chodzi o moją postać: jestem nią zachwycony. Sandra została przedstawiona w sytuacji idealnej aby pokazać jej "prawdziwe ja". Jestem tylko ciekawy czy będzie się zachowywać wyłącznie w ten sposób czy będzie musiała się jednak "oswoić" z innymi gośćmi w hotelu. Och... i mam jedną uwagę. "Nimfomanka" jak dla mnie jest nieco zbyt mocne. Rozumiem, że takie może być pierwsze wrażenie, ale mam nadzieję że dalej zostanie przedstawiona jako przebiegła i naginająca wolę innych, niż jako wciąż napalona chodząca maszyna seksu.
    Ogólne odczucia są bardzo pozytywne. Na Discordzie snujemy już domysły i tworzymy teorie. Nie mogę się doczekać na pierwszy rozdział i postaram się posłać projekt dalej aby nasz mały fandom mógł rosnąć.

    OdpowiedzUsuń
  13. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  14. Jakim sposobem lokaj pojawia się w wielu miejscach naraz.Według treści listu miał wsumie miesiąc by dostarczyć każdemu list,ale dwóm postaciom dostarczył go tego samego dnia a konkretnie dismasowi i raphaelowi i być może Sandrze a nawet jeśli nie to tez pod koniec miesiąca.Pozatym jeśli założymy ze wszyscy uczestniczy zjawili się w tym samym czasie w hangarze to ile czasu zajęła mu podróż z Aaronem i mycroftem.

    OdpowiedzUsuń
  15. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  16. Cześć!
    Witam Was w gronie naszych autorów! Bardzo dziękuję za zgłoszenie się do Katalogowo. Reklama opowiadania trafiła już do odpowiednich zakładek. :)
    Od dziś możecie korzystać z pełnej oferty Katalogowo. Jej szczegóły i kilka wskazówek znajdziecie w zakładce „Nasza oferta”.
    W razie problemów możecie również pisać do mnie na maila (villemoria@gmail.com), z wielką radością rozwieję wszelkie wątpliwości i pomogę w korzystaniu z dostępnych opcji.
    Pozdrawiam serdecznie i życzę dużo weny
    Ayame
    Katalogowo

    PS. Prosiłyście o tagi opowiadania oraz zabójcza gra. Ten pierwszy jest nieco zbędny, bo większość blogów na Katalogowo to strony z opowiadaniami. Drugiego natomiast zupełnie nie znam. Jeśli możecie, pomóżcie mi z doprecyzowaniem. Jeśli to film, mogę dać tagi fanfiction, filmy i seriale. Może przydałby się tag gry? Ich spis znajdziecie w prawej kolumnie podstrony umieszczonej w menu głównym jako Znajdź bloga dla siebie!, a jakby co, chętnie podsunę jeszcze jakieś rozwiązania. Póki co do tagów będą należały: thrillery, trwające oraz najnowsze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej!

      Bardzo dziękujemy za szybkie załatwienie sprawy! Co do tagów "zabójcza gra" określa tematykę bloga. Historia opowiada historię ludzi, którzy zostają uwięzieni w hotelu i zmuszeni do zagrania w "zabójczą grę", której celem jest zabicie kogoś w taki sposób, żeby pozostałe osoby się o tym nie dowiedziały. To jedyny sposób na ucieczkę z hotelu :D Ale przyznam, że podane tagi w zupełności wystarczą, także myślimy, że nie ma co kombinować i spokojnie może tak zostać ^^

      Usuń
    2. Świetnie, bardzo dziękuję. :) Gdybym była Wam do czegoś potrzebna, piszcie śmiało, zawsze jestem do dyspozycji.
      Powodzenia z historią!

      Usuń
  17. Długie, ale wciągające i dobrze napisane. Można naprawdę wczuć się w historię. Choć ogarnięcie tyłu postaci trochę mi zajmie.

    OdpowiedzUsuń
  18. Przyznam, że początek jest cudowny! Bardzo mnie wciągnęło. Początkowo trochę mnie narracja zdezorientowała, ale można się szybko przyzwyczaić.
    Wiem, że to dopiero prolog, ale już znalazły się trzy postacie, którym z całego serca życzę szybkiej śmierci. Tak samo jak mam te, które chcę żeby przeżyły. Pewnie z czasem moje typy się zmienią.
    Świetna robota! Dziękuję za opowiadanie typu "zabójcza gra", które umili mi czas na długie godziny!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo się cieszę, że początek, pomimo chaosu się spodobał :D Ta zabójcza gra jest rzeczywiście dosyć długa, ale po paru rozdziałach trochę się układa (już ta ilość imion i talentów nie jest taka mieszająca w głowie), a same postacie będą jeszcze przechodziły spore przemiany do końca całego opowiadania :D

      Dzięki za komentarz!

      Usuń
  19. Hej, co prawda zacząłem czytać wasze opowiadanie już znacznie wcześniej, ale z racji braku czasu na tamten moment, jakoś tak przerwałem, nie doczytując do końca prologu. Dzisiaj wróciłem z przyjemnością do lektury, cały czas mając ją w pamięci. Bardzo też chcąc ją przeczytać, odkąd ją tylko odnalazłem i się o niej dowiedziałem z kanału na YouTube! Bo pamiętałem, że mi się bardzo wtedy spodobała. Heh, w sumie wiele postaci nawet nadal pamiętałem jak Yama, Vanda - striptizerka, ta florystka, ta zboczona określana jako Succub, etc. Zapomniałem o kilku, ale jak tylko zacząłem czytać od razu je sobie przypomniałem. Co jest naprawdę na plus i świadczy, że są na tyle charakterystyczne i wyraźne, że tak łatwo nie wypadają z pamięci. Historia choć ciężko o niej na razie powiedzieć coś konkretnego też wydaje się mega interesująca. Tak jak przedmówcy wyłapałem kilka literówek, złych odmian i końcówek, w paru miejscach też narracji pierwszoosobowej, tam gdzie powinny być opisy trzecioosobowe. Np u florystki: "Podeszłam do kasy...", zamiast: "Podeszła do kasy..."
    Ale tym się nie przejmujcie, sam też zajmuje się pisaniem własnych opowieści i wiem, jak trudno jest wyłapać takie kwestie, zwłaszcza po napisaniu i gdy tekst jest długi. To wszystko da się potem zredagować ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo miło, że kolejna osoba zdecydowała się przeczytać no i że te postacie tak zapadły w pamięć :D Co do literówek, przyznaje szczerze, że tempo było naprawdę zabójcze podczas pisania i wyrobiła się też taka delikatna niechęć do tego. Z czasem, kiedyś chciałbym przejechać po literówkach i poprawić wszystko, ale póki co dochodzę do wniosku, że będą jeszcze kolejne odsłony i to na nich będę się aktualnie skupiał :D
      Mimo wszystko dziękuję za komentarz i życzę przyjemnej lektury!

      Usuń
  20. Zaczynam dopiero teraz :) ale bardzo mi się podoba.

    OdpowiedzUsuń
  21. hejjj, no bo w filmiku o peccatorum na youtube (chyba 5? ten, w którym przedstawiasz postacie) Audrey ma podane 179 cm wzrostu, chociaż że tu jest użyte, zacytuję, „od takiego *maleństwa* jak ona”. czy te 179 cm wzrostu w filmie było pomyłką czy po prostu zadecydowałeś użyć takiego określenia (jak i podobnego w następnym rozdziale, jeżeli się nie mylę) na nią?

    przepraszam jeżeli to wyszło mega oskarżeniowo, nie jestem zły!! po prostu zrobiłem sobie grafikę wzrostu każdej postaci obok siebie i zdziwiłem się gdy najwyższa kobieta w obsadzie (wyższa od trzech chłopów i takiego samego wzrostu jak dwóch) nazwała siebie maleństwem, lol

    (mam po prostu obsesje na punkcie szczegółów i mam cały dokument dla peccatorum, i jak i tak mam przeczytać czwarty czy PIĄTY raz już ten blog, to mogę od razu uzupełnić detale lub poprawić te błędne ^^ )

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej!

      Tutaj to raczej kwestia tego, że Audrey trochę z przymrużeniem oka patrzy na swoją tuszę - jest trochę większą babką (zarówno wzrostowo jak i wagowo) i lubi w myślach się nieco dystansować, szczególnie właśnie przez to, że większość facetów jest przy niej po prostu niższych/drobniejszych

      Ale na pewno znajdziesz jakieś błędy dotyczące gabarytów postaci, tu czy tam. Jak coś większego się pojawi to śmiało zwracaj uwagę w komentarzach to albo poprawię tekst, albo wytłumaczę, tak jak w tym przypadku ^^

      Usuń

Prześlij komentarz