PROLOG
PECCATORUM
Witamy Was bardzo serdecznie w prologu do serii Peccatorum. Przedstawiamy Wam próbkę Naszych umiejętności i oczekujemy, że podzielicie się swoimi wrażeniami po przeczytaniu i dołączycie do dyskusji w komentarzach. Prosimy Was bardzo o aktywność, ponieważ prolog jest dla nas pewnym wyznacznikiem tego, w jakim kierunku ma pójść cała seria.Jeżeli Wam się spodoba roześlijcie to znajomym i pomóżcie historii dotrzeć nieco dalej ;)
Neri x Bobru
Prolog
Wnętrze
pomieszczenia było mroczne. Delikatne światło zdawało się nie odbijać od mebli
i urządzeń upchanych ciasno obok siebie. Na pierwszy rzut oka pokój wydawał się
być nieco zaniedbany. Jednak po przetarciu oczu z ciemności wyłaniała się
całość tworząca przyjemną kompozycję. Harmonia, która bez wątpienia została
zaplanowana przez kogoś, kto zna się na design’nie. Wszystko znajduje się dokładnie tam gdzie
powinno się znajdować. Wygoda połączona z funkcjonalnością. Każdy, kto wszedłby
do środka, dosyć szybko połapałby się gdzie czego szukać i jak używać. Lokal
można było nazwać intuicyjnym. W końcu został zaprojektowany przez kogoś, kto
posiadał niesamowitą impresję. Nie chodziło nawet o to, że ta osoba była
kobietą, a jak wiadomo one mają zupełnie inne spojrzenie na wszystko niż
mężczyźni. Tutaj rozchodziło się o coś więcej. Coś co zwykli ludzie mogli
określić jedynie jako „szósty zmysł”, a nawet to mogło być zbyt wąską
definicją. W przypadku tej konkretnej jednostki można było mówić o niesamowitym
przeczuwaniu nadchodzących zdarzeń, zahaczając wręcz o jasnowidzenie. Chociaż
wizje, które miały się rozegrać były dalekie od czegoś, co można określić
mianem „jasno”, zdecydowanie zbliżało się coś ciemnego i mrocznego.
Gospodarze siedzieli na fotelach otoczeni kosmiczną nicością
i myśleli. Pomysł gonił pomysł, a wszystko trzeba było dopracować. Już za
tydzień zacznie się apogeum, niepozwalające nawet na chwilę wytchnienia.
Projekt, który całkowicie odmieni losy ludzkości, a przede wszystkim tej
dwójki. Wiedzieli, że ilość zmiennych oraz prawdopodobieństwo dotarcia do celu
jest bardzo ciężkie do określenia, ale nie poddawali się. To motywowało ich
jeszcze bardziej. Ani jego, ani jej nie było widać w tej ciemności. Taki klimat
sprzyjał tworzeniu, ale niektóre pomysły należało spisać, a do tego potrzebne
było światło...
Do powstania mroku potrzebna jest odrobina światła, pomyślałem
poetycko.
- Potrzebujemy lampy – powiedziałam, a mój głos rozszedł się echem
po pomieszczeniu.
- Elektrycznej czy przenośnej? – wyłoniło się pytanie. Automatyczne, jakby mężczyzna, który je zadał tylko czekał, aż zostanie o to
zapytany. To było na swój sposób imponujące.
- Przenośna wystarczy – włączyłem się do rozmowy.
Nagle, po drugiej stronie pokoju, pojawił
się punkt. Rzucił białe światło na stoły, warsztaty oraz półki z książkami.
Blask zatańczył na stosach dokumentów, prześwietlając spowite kurzem kroniki. W
naszą stronę szedł chłopak. Wzrok skupiliśmy na jego twarzy.
Wydawała się być na swój sposób idealna. Jedyną oznaka pewnej inności były
skronie, które miały nieco metaliczny kolor. Reszta tworzyła iluzje czegoś
doskonałego. Śnieżnowłosy postawił lampę na stoliku przed nami. Ubrany w
garnitur, wyglądał reprezentacyjnie i zjawiskowo. Podziękowaliśmy mu, a ten
ukłonił się i odszedł w mrok, do drugiej części lokalu. Słychać było tylko
ociężałe kroki, zdecydowanie zbyt głośne, jak na młodego mężczyznę jego
postury. Było w nim coś dziwnego, a to podobało nam się najbardziej.
- Zaczynamy? – zapytałem.
- Oczywiście Ukochany – powiedziałam chwytając pierwszą z teczek i
rozwiązując ją. Nagłówek, napisany przeze mnie odręcznie, głosił…
Raphael de Caumont
Raphael
miał serdecznie dość tego, co działo się w jego domu. Obowiązki przeganiały się
nawzajem. Nie miał czasu na
nic, poza ciągłymi treningami oraz nauką. Tego ranka usiadł na łóżku i powoli
spuścił nogi, żeby trafić nimi ślepo w
kapcie. Gdy poczuł ciepło mimowolnie się uśmiechnął, ale ta dziwna anomalia
szybko zniknęła z jego twarzy. Radość z życia była sukcesywnie wysysana z jego
ciała co rano, dokładnie w tym samym momencie.
- Listaaaa – krzyknął
ktoś za drzwiami, po czym wsunął mu przez specjalną szparę kartkę papieru,
która z gracją upadła na elegancki, zdobiony dywan. Pieniądze wcale nie dawały
szczęścia i Raphael był tego żywym przykładem.
- Wrak – wtrąciłam nagle.
- Zdecydowanie, ale wróćmy póki co do czytania – poprosiłem.
Raphael
podniósł się i pierwsze co zrobił to podszedł do lustra, gdzie spędził paręnaście
minut na odpowiednim ułożeniu i uczesaniu jego charakterystycznej fryzury.
Następnie ruszył do szafy, gdzie jego oczom ukazała się cała kolekcja
przeróżnych, pięknych strojów – od płaszczy, przez futra, garnitury i
marynarki, aż po zwykłe koszulki, spodnie i koszule. Wybrał swój ulubiony biały
kostium z zestawem dodatków, które idealnie pasowały do jego białych włosów. Na
koniec kapcie zamienił na wygodne i eleganckie buty, które dla pewności jeszcze
wypastował. Sięgnął po wodę kolońską i psiknął dwa razy na nadgarstek prawej
ręki, po czym delikatnie rozprowadził za uchem. Był absolutnie gotowy na
kolejny dzień.
- Teraz wystarczyło
zacisnąć zęby. - Zerknął w stronę
drzwi i zaklął pod nosem - Jak zwykle
długa – mruknął sam do siebie, patrząc na listę leżącą na jego dywanie.
Nagle usłyszał kroki na korytarzu, które ucichły tuż przed jego drzwiami.
Zastanawiał się czego jego ukochana matka zapomniała mu napisać. Szpara, przez którą wpadła kartka papieru
ponownie się otworzyła, a do pomieszczenia wrzucono kopertę. Raphael otworzył
szerzej oczy, przez chwilę zaintrygowany tym, co zobaczył. Listy dostawał
raczej rzadko, przynajmniej takie prywatne zaadresowane do niego. Nie wiedział,
co dokładnie to oznaczało, ale z nieco większym zapałem podszedł i wziął wiadomość
do ręki odrzucając na bok notatkę od matki.
Ruszył
w stronę dębowego biurka, stojącego w narożniku pokoju. Chociaż do
pomieszczenia wpadała cała masa światła z ogromnych, zakończonych łukami
okiennic, ten zakątek zawsze miał w sobie jakiś mrok. Raphael był cholernie
inteligentny. Lubił ostrzyć swój umysł przeróżnymi księgami, tak jak ostrzył
swoje ciało jazdą na łyżwach. Niektórzy mogliby powiedzieć, że ma wszystko, ale
jemu wciąż czegoś brakowało. Czy chodziło o wolność i swobodę? Nie do końca.
Mógł przecież opuścić rodzinny dom, wyprowadzić się. Rodzice z pewnością by mu
pomogli. Chodziło o coś, czego on sam nie potrafił określić. Uczucie, które nie
dawało spokoju nawet w najmniejszym stopniu, a sprawiało, że kiełkowało w nim
ziarno rozpaczy i beznadziejności, jednak nie poddawał się. Każdego ranka dziarsko sięgał po listę.
Lekcje jazdy figurowej, siłownia, nauka języka hiszpańskiego i norweskiego,
programowanie. Zajęć było wiele, a on to wszystko miał zrobić dzisiaj, do
godziny 22:00. Każda minuta była zaplanowana. Miał teraz jedynie kwadrans na to, żeby zejść na lodowisko zbudowane przy jego domu, gdzie czekał na niego
już zapewne mistrz świata w jeździe figurowej na łyżwach. Chociaż opis brzmiał
poważnie, to nie należało zapominać, że Raphael sam był wirtuozem i
arcymistrzem. Na lodzie czuł się lepiej niż na ziemi. Gracja ruchów, swoboda,
szybkość i umiejętności – wszystko dopracowane, ale wciąż treningi były zbyt
ważne, żeby z nich zrezygnować.
Oparł
się plecami o skórzane pokrycie fotela i odetchnął głęboko. Listę podpisał
piórem, które stało na biurko i odrzucił na bok. Musiał potwierdzać
przeczytanie każdego dokumentu podpisem. Miał solidnie dosyć chorych oczekiwań
jego rodziny. Spojrzał na kopertę, jakby po chwili sobie o niej przypominając.
Z przodu było napisane jego nazwisko, adres, kod pocztowy oraz nalepiony
znaczek. Symbol przedstawiający ikonę z literą „P”. Co to mogło oznaczać?
- Wciąż uważam, że to dobry pomysł. Prosta i elegancka – powiedziałam.
- To prawda – odpowiedziałem.
Raphael również dostrzegł w niej staranność i estetykę.
Od razu przykuła jego uwagę. Sięgnął po specjalny, zdobiony sztylet, którym
przeciął kopertę i wyciągnął kartkę papieru drobnej gramatury. Był przyjemny w
dotyku.
„ Szanowny Panie
Raphaelu,
Chcielibyśmy
poinformować Pana, że otrzymał Pan możliwość udziału w luksusowym wyjeździe w
pięciogwiazdkowym ośrodku wypoczynkowym. Prosimy, aby stawił się pan w hangarze
numer 83 w miejscowości Brescot, dokładnie pierwszego dnia nadchodzącego
miesiąca z potrzebnymi bagażami oraz dokumentami. Jeżeli oferta Pana
zainteresuje to prosimy o stawienie się na miejscu, nie musi Pan odpowiadać na
tą wiadomość.
Z poważaniem
Dyrektor ośrodka wypoczynkowego
Peccatorum”
Mężczyzna zdawał sobie
sprawę, że pierwszy dzień miesiąca był już za dwa dni. Wiedział też, że taka
okazja się nie powtórzy. To było jak znak od jakiejś siły wyższej, która nad
nim czuwała.
- Oj, patrząc na to jaka to siła wyższa, niech żałuje, że nie wierzy w
Boga – zażartowałam.
- Lepiej wierzyć w taką siłę wyższą, niż w nic – odpowiedziałem.
Nie minął nawet kwadrans, który Raphael miał na
przygotowanie się do treningu, gdy siedział już w prywatnej limuzynie, z
niedużą torbą podróżną pod nogami i butelką jego ulubionego trunku w ręce. Był
gotów na przygodę, a emocje były tak duże, że nawet nie zastanawiał się, gdzie
jedzie. Ważne było, że daleko stąd. Nie zauważył też, że jego szofer, ma
podejrzanie białe włosy. W końcu wyjeżdżał, kto by zwracał uwagę na taki mały
szczegół…
Audrey King
Audrey
mało nie potknęła się o stojącą przed nią walizkę. Tylko wewnętrzne pokłady
spokoju uratowały ją przed wybuchem, a one same nie wiadomo skąd się wzięły.
Było powszechnie wiadomo, że pani King nie należała do osób spokojnych, ani
bezkonfliktowych. Spieszyła się jednak, bo samolot, przy którego odprawie
stała, miał zabrać ją do centralnej Europy. Zaproszono ją na miesięczny staż w
jednej z bardziej prestiżowych restauracji na świecie. Zapewnione miała
zakwaterowanie w hotelu, wszelkie wygody i luksusy, bo sama oferta pracy
zapowiadała z pewnością jedno – ciężką harówkę. Nie było to jednak niczym nowym
w życiu kucharki. Odkąd pamiętała jej ojciec nauczył ją szacunku do pracy. To sprawiło, że była tym, kim jest teraz.
Postanowiła
powstrzymać się od zwrócenia uwagi niskiemu mężczyźnie, który podstawił jej
walizkę pod nogi. Na język cisnęło jej
się dziesięć różnych docinek. W końcu, który facet może być niższy od takiego
maleństwa jak ona. Wolała to przemilczeć. Nie mogła wdać się w kłótnię na
lotnisku. Zdarzało się, że nie mogła uczestniczyć przez to w locie. Kompletnie nie było jej na rękę przegapienie życiowej szansy. Chciała też
odpocząć od swoich współpracowników z restauracji, która została przepisana na
nią, po śmierci jej ojca rok temu – Hellfire
in Paradise.
Życie
jednak byłoby zbyt proste, gdyby coś po drodze się nie zepsuło.
- Jakie to prawdzie – powiedziałam.
- Życiowe – dodałem po chwili z lekkim uśmiechem, wracając do
lektury.
Mężczyzna, który bezczelnie zastawił walizką pół drogi,
odwrócił się i zmierzył Audrey wzrokiem, a żeby to zrobić musiał spojrzeć w
górę. Miał nierówny zarost i duże okulary, oznaczające co najmniej dużą wadę
wzroku. Zamrugał, jakby po raz pierwszy zobaczył na oczy kobietę, po
czym pociągnął nosem i odwrócił się z powrotem plecami, szepcząc przy tym
nienawistne:
- Uważaj gdzie leziesz
grubasie.
Zagotowało się w niej bardziej, niż zazwyczaj w jej
garnkach. Była pewna, że rączka od walizki została ukruszona, a zęby
zazgrzytały tak mocno. Posypały się iskry. Przez chwilę miała nadzieję, że
będzie w stanie to zignorować. Nie była.
- Słuchaj karle –
powiedziała kopiąc ostentacyjnie jego walizkę – Nie rozkładaj swojego bagażu, w którym zapewne ukrywasz garnki ze złotem, które schowasz na końcu
tęczy, na pół jebanego korytarza, to może ludzie nie będą się o nie potykali.
- Niezła jest – powiedziałem.
- Już mi się podoba, szanuje takie osoby – wyraziłam swoją opinię.
Pomimo
tego, że na lotnisku panował hałas, nagle wszystko ucichło.
Mężczyzna ponownie odwrócił się w stronę Audrey, a dodatkowo spojrzeli na nią
wszyscy w kolejce, oraz okoliczni pracownicy.
- Słucham? – zapytał
konus, oburzonym głosem.
- Czy wy przestrzegacie
na tym lotnisku jakichkolwiek zasad? Mój booooże – King zaniosła się
krzykiem, który dorównywał tym zazwyczaj słyszanym w kuchni – Ten człowiek nie przestrzega żadnych zasad
bezpieczeństwa, wiezie tą swoją walizkę, jakby w środku był trup, albo bomba i
jeszcze ciągnie ją pod takim kątem, jakby chciał żeby było jej wygodniej,
blokując dwa lub trzy cholerne miejsca, nawet dla takich „grubasek” jak ja – teraz
zdecydowanie sytuację obserwował każdy. To jednak nie był jeszcze koniec – Wyprowadźcie stąd tego człowieka i dajcie
normalnym ludziom wejść na pokład, wykonajcie swoją pracę!
Pracowniczka,
która stała najbliżej wyglądała na tak zszokowaną i wystraszoną, że nawet nie
zdała sobie sprawy, jak szeroko otworzyła usta słuchając tego wywodu. Zawiesiła
się totalnie, jakbym została sparaliżowana na dobre parę sekund i dopiero po
chwili otrząsnęła się i podeszła bliżej.
- Przepraszamy panią,
prosimy do bocznej odprawy, nie chcieliśmy… - Audrey trafiła w dziesiątkę.
Nie czekając na to, aż adeptka sztuki bycia stewardessą dokończy mówić,
przegramoliła się ze swoją walizką do sąsiednich drzwi, omijając paroosobową
kolejkę, w której stała. Z uśmiechem podała, równie zszokowanemu, mężczyźnie
wszystkie potrzebne dokumenty i bagaż, po czym z kartą pokładową i torebką
ruszyła w stronę samolotu. Przechodząc przez metalowe drzwi, znalazła się w
korytarzu prowadzącym na pokład. Podejrzanie
pusto – pomyślała, ale nie przejmowała się tym. W końcu przedstawienie
wyszło dobrze. Gdy zobaczyła najbliżej stojącą pracownicę, wiedziała, że to ona
będzie rozdawać karty. Dlatego nakręciła aferę, zemściła się na konusie, a
dodatkowo trafiła na samolot bez kolejki.
Gdy
wspinała się po schodach na pokład zobaczyła stewarda. Witał pasażerów i
podawał zestawy słuchawkowe.
- Poproszę białe – powiedziała
– Takie jak pana włosy. O tak, te.
Dziękuje – po czym weszła do środka i zajęła miejsce.
Jacob Andrew Samfu
Jacob
został zaciągnięty do pokoju siłą. Przynajmniej tak myśleli ludzie, którzy byli
pewni tego jak bardzo przyczynili się do zapewnienia sprawiedliwości w okolicy.
Przecież złapali groźnego przestępcę, który pójdzie siedzieć. Nie wiedzieli,
jak bardzo byli w błędzie. Chłopak pozwolił im żyć w tym przekonaniu,
przynajmniej do czasu, gdy ich bezpodstawne oskarżenia uderzą w nich rykoszetem
najmocniej. Nie był konfliktowym człowiekiem, ale jak ktoś go denerwował to
musiał odpowiedzieć swoim „wewnętrznym ja”. Sama odpowiedź nigdy nie mogła być
delikatna. To nie w jego stylu. Wiedział co powiedzieć, żeby zabolało.
Doskonale zdawał sobie sprawę, jak skonstruowana jest psychika człowieka,
dlatego postrzegał ją bardziej jak tarczę. Okrąg najdalej od środka - to zwykłe
docinki, którymi w bardzo delikatny sposób, posługiwał się na co dzień. Centrum
to słowa, które wywoływały burzę, a najczęściej tajfun nienawiści.
Trójka,
która zaciągnęła go na komisariat policji zdecydowanie zaliczała się do
kategorii osób, które „zasłużyły” na strzał z największego działa. Jak to się
stało, że taki spokojny chłopak jak on trafił tutaj? Sam do końca nie wiedział.
Chciał dobrze. Dowiedział się, że facet, którego spotkał, zdradzał swoją
kobietę. Wykorzystał tą informację i wytworzył konfrontację. Nie przewidział,
jak niewdzięczna będzie zdradzana, i że w tym wszystkim każe mu „wypierdalać”. Jacob nienawidził wkładania
słów do ust. W domu wystarczająco narzucano mu wolę reszty. Gdy tylko wyrwał
się z tego mentalnego więzienia upewnił się, że już nigdy do niego nie
trafi. Udało się.
Nikt nie potrafił nawiązać konfliktu tak dobrze jak on, a było
to na swój sposób niesamowite.
- Kolejny z problemami w domu? – zapytałam.
- Niestety. Raczej większość taka będzie – odpowiedziałem.
Gdy
stracił nad sobą panowanie i doprowadził do bójki, został zaciągnięty tutaj,
jako prowodor. Nieważne, że nie dotknął nikogo ręką, ani bezpośrednio nie kazał
komukolwiek używać przemocy. Ci ludzie i tak go obwiniali. Miał gotową całą
linię obrony, ale to tylko „na wszelki wypadek”. Wiedział doskonale, że
jedynym, który pożałuje przyjścia tutaj - to ten miłosny trójkąt, ale powoli,
powoli. Trzeba dać im poczucie bezpieczeństwa. Samfu doskonale zdawał sobie z
tego sprawę, dlatego zrobił skruszoną minę, przerażone oczy i dał się ciągnąć
dalej, stawiając co jakiś czas nieduży opór patrząc, jak bohaterska trójka czuje się coraz
pewniej.
W
pokoju został rzucony na kolana przed komendanta. Widok jego twarzy mówił sam
za siebie. Nie była to pewność, albo znudzenie, a raczej nerwowość.
- Tak słucham? – zapytał
odchrząkając.
- Ten człowiek
powinien zostać aresztowany – powiedziała Kaya, zdradzana dziewczyna.
- Wszczął bójkę,
obrażał i zakłócał spokój – wyrecytował Yoh, jedyny mężczyzna z trójki,
który powiedział zgrabnie formułkę przeczytaną parę minut wcześniej w
Internecie na telefonie.
- Ofiar było więcej,
ale zostali przewiezieni do szpitala – dodała Maron, kobieta, z którą Yoh
zdradzał swoją narzeczoną.
- I jak on ma się do
tego? Nie wygląda na takiego co wszczyna bójki – zdziwił się komendant,
chociaż dobrze wiedział, że przedstawienie już się zaczęło.
- Ma pan zeznania
trójki świadków i to za mało? – zapytał Yoh – Prosimy go zamknąć, wnosimy oskarżenie!
Twarz
policjanta przeszła do stanu, gdzie zamiast nerwowości zaczęła przedstawiać rezygnacje.
Spojrzał na Jacoba i sapiąc jak parowóz, jakby chciał przedłużyć tą chwilę jak
najbardziej zapytał:
- Czy potwierdza… pan
to co się panu zarzuca?
- Nie wiem co
powiedzieć – jego głos wyrażał tak głęboką i udawaną skruchę, że aż
naprawdę zrobiło mu się smutno – To
wszystko działo się tak szybko.
- Dobrze! Niech się
przyzna – nakręciła się Kaya.
Jacob wiedział, że teraz wystarczy pociągnąć za sznurki.
Zdążył się dowiedzieć nieco więcej i patrząc na to, co jest zawieszone na
ramieniu Maron, aż parsknął wewnętrznie śmiechem. To było zbyt proste. Odwrócił
się na kolanach i spojrzał błagalnym wzorkiem na trójkę oprawców.
- Błagam, przyznałem
się, ale wybaczcie mi – powiedział. Na twarzach jego ofiar pojawiły się
oznaki intensywnych procesów myślowych.
- Na ile pójdzie
siedzieć? – zapytał zaciekawiony Yoh, który najwidoczniej przeżywał to
najbardziej ze wszystkich.
- Kara może sięgnąć
nawet dwóch lat – odpowiedział Komendant.
- Mogę o coś zapytać?
– Samfu pociągnął nosem, teatralnie odwracając się w stronę policjanta.
Spojrzał jeszcze raz na twarze tej trójki, napawając się po raz ostatni
widokiem ich pewności siebie, po czym nagle wstał i otrzepując kurz z kolan
usiadł na krześle obok funkcjonariusza, którego oblicze przedstawiało już
kompletne zrezygnowanie. Jego oprawcy byli równie zdziwieni, co pewni siebie przed
chwilą. Czas było wyprowadzić ostateczny cios – A jaka jest kara za posiadanie przy sobie trzech gram amfetaminy?
- Co to ma znaczyć? – zdołała
jedynie wydukać Maron, kurczowo trzymając swoją torebkę, w której rzeczone trzy
gramy Samfu znalazł parę godzin wcześniej.
- Wystarczy już tej
szopki – powiedział Komendant, po czym gwizdnął. Do pomieszczenia wpadło
dwóch rosłych policjantów, którzy po wskazaniu trójki, porwało ich i zawlekło
do celi. Wyraz ich twarzy był niepowtarzalny. Byli tak zdziwieni, że nie mogli
wydukać z siebie słowa. Uśmiechnąłem się szeroko na pożegnanie, po czym
odwróciłem się do zrezygnowanego mężczyzny.
- To było imponujące – zauważyłam.
- Wie jak sobie poradzić – odpowiedziałem.
- Musisz zawsze to
robić? – zapytał komendant.
- Kamino, przecież
mnie znasz – powiedział Samfu – Zdenerwowali
mnie. Jak tam życie? Kopę lat minęło, odkąd razem nie pracowaliśmy – w
zasadzie minął miesiąc. Odkąd
przedstawił okolicznym policjantom swoją wizję odbudowy świata to przestał z
nimi współpracować. Czasami wystawiał im
mniejszych przestępców takich, jak ta trójka.
- Stabilnie. Wciąż
chcielibyśmy żebyś wrócił. Możemy pójść na kompromisy – zaproponował.
- Nie, dzięki. Szukam
czegoś innego – odpowiedział wstając i powoli kierując się do wyjścia.
- Poczekaj – Kamino
wstał i podszedł do swojego biurka.
Jacob
odwrócił się zaciekawiony. Obserwował, jak jego były współpracownik grzebie w
papierach i po chwili wyciąga kopertę. W oczy rzucił mi się znaczek z zdobioną
literką „P”.
- Jakiś białowłosy dziwak
ci to zostawił. Umalowany i wypindrzony. Powiedział, że może cię zainteresować.
Człowiek, którego talentem było wszczynanie kłótni spojrzał
ostatni raz na siedzących za kratkami ludzi i uśmiechnął się do nich. Następnie
wyszedł i otworzył kopertę. Był zainteresowany.
Julia Mayer
Julia
spacerowała po obrzeżach miasta. Chciała odpocząć od zgiełku i ludzi. To był
ten moment, w którym jej mizantropia osiągała niebezpieczny poziom. Marzyła po
prostu o chwili odpoczynku. Mogła oczywiście zostać w domu, ale jej rodzice to
jednostki, które potrafiły wyprowadzić człowieka z równowagi, chociaż darzyła
ich ogromnym szacunkiem. W sumie słowo „rodzice” jest trochę zbyt szerokie, bo
byli jedynie jej rodziną zastępczą. Adoptowana sześć lat temu Julia mogła w
końcu powiedzieć, że jej życie stało się całkiem stabilne. Dalej pozostawała
niechęć do rasy ludzkiej i marzenie o tym, żeby móc zniknąć, odizolować się od
reszty. Niestety pozostawało to jedynie
wizją, tak samo niemożliwą, jak wiele innych w jej głowie.
Park, w
którym była znajdował się w spokojnej okolicy, chociaż zdarzały się tu wypadki.
Teraz, późnym popołudniem, nic nie zapowiadało na to, że coś może się stać. Po
uliczkach wciąż biegały dzieciaki, które nie wiedzieć czemu, nie chciały
przesiadywać na placu zabaw. Wolały wrzeszczeć i denerwować spacerowiczów.
Zakochane pary oraz starsi ludzie przesiadywali na ławkach, woda z fontanny
rozpryskiwała się na kamiennym murku, a pomiędzy drzewami biegały wiewiórki. Po
niebie szybowały ptaki ćwierkając radośnie. Scena jak z serialu. Julia
wiedziała, że gdyby była w pełni normalną dziewczyną, to pewnie zachwycona
chodziłaby robiąc zdjęcia lub śmiejąc się z przyjaciółmi.
Ona
jednak wolała trzymać się z boku. Było to dla niej bardziej naturalne. Czuła
się wtedy lepiej i pewniej. Jedyna cecha, która przeszkadzała w byciu
całkowitym samotnikiem to pewien dziwny rodzaj empatii. Nie potrafiła czasami
przejść obojętnie obok ludzkiego smutku lub rozczarowania. Czuła wewnętrzną
potrzebę, żeby podejść i pomóc. Nadawała się do tego idealnie, w końcu kto by
się nie uśmiechnął słysząc tak wymyślne, przeóżne dźwięki wydobywajace się z
wnętrza dziewczyny. To właśnie jej umiejętność. Potrafiła zmieniać głos,
naśladować każdy, który usłyszy. Ciało zdawało się zapamiętywać wszystko jak urządzenie.
Przez swoje całe życie zdążyła zebrać tysiące różnych egzemplarzy i mało, który
z nowo poznanych wydawał się jej interesujący. Niesamowicie lubiła słuchać
audiobooków lub wywiadów ze znanymi ludźmi, aby dodawać ich głosy do swojej
kolekcji.
- To jest ciekawa umiejętność – powiedziałem.
- Ma morze możliwości. Mam nadzieję, że
wykorzysta cały swój potencjał... – stwierdziłam.
Empatyczny
alarm rozbrzmiał, gdy zobaczyła płaczącą dziewczynkę. Siedziała na ławce
otoczona kolegami i koleżankami. Zaciekawiona, walcząc wewnętrznie ze sobą
podeszła. Nie przyszło jej to łatwo, ale gdy stanęła za plecami małego tłumu,
od razu wszystkie oczy spojrzały na nią.
- Coś się stało? – zapytała
jednym ze swoich oficjalnych głosów. Zabawne było to, że nie do końca pamiętała
jak brzmiała oryginalnie. To trochę
przerażające, ale patrząc na to, jak wiele potrafiła, nie uważała tego za coś
złego.
- Jej mama miała
wypadek i jest w szpitalu – powiedział jeden z chłopców. Współczucie
przejęło kontrolę nad Julią. Podeszła do dziewczynki, przepychając się przez gromadkę
dzieci, następnie uklęknęła. Spojrzała w zapłakane oczy, które wyglądały jak porcelanowe.
Poczuła wewnętrzną potrzebę, impuls, żeby ją pocieszyć.
- Twoja mama
wydobrzeje – powiedziała używając dźwięków przypominających wściekłą
wiewiórkę. Dziewczynka aż podskoczyła. Tłum dzieciaków wydał głośne „łooo”.
- Lekarze na pewno się
nią zajmą panienko – tym razem zabrzmiała jak podstarzały profesor, który
nieco karcącym, ale ciepłym tonem, próbuje wytłumaczyć coś swojemu uczniowi.
- Musisz tylko w to
wierzyć i być przy swojej mamie tyle ile się da, niech poczuje twoją miłość – chociaż
Julia nie miała pojęcia kim jest matka dziewczynki, to wybrała ulubiony głos -
mamy swojej znajomej - chociaż samej koleżanki nie cierpiała, to jej
rodzicielka była kochana. Co lepsze, musiała trafić w dziesiątkę, bo
dziewczynka aż się zaśmiała. Dzieciaki szalały i skakały z radości. W sercu
Mayer przez moment zabłysło ciepło i chociaż uczucie było przyjemne wiedziała,
że wewnętrznie była skazana na coś zupełnie innego. Tak już musiało być. Promieniująca
szczęściem dziewczynka podziękowała jej i pobiegła z większością swojej grupy
dalej, zapominając chociaż na chwilę o zmartwieniu.
- Niecodzienna sytuacja – stwierdziłem.
- Prawda? Te głosy to ciekawa sprawa. Sama chciałabym tak umieć – rozmarzyłam
się.
Julia uśmiechnęła
się pod nosem, podniosła z kolan i ruszyła dalej przed siebie. Nie zdążyła
przejść paru kroków, gdy usłyszała za sobą hałas. Nie odwracała się. Kto
powiedział, że kierują się w jej stronę? Oddech, który oznaczał porządne
zmęczenie oraz pociągnięcie za rękaw było jednoznaczne. Odwróciła się powoli i
spojrzała w dół na małego chłopca. Nie miała pojęcia czego dzieciak od niej
chce, ale z grzeczności zatrzymała się.
- Proszę pani – wysapał,
z trudem łapiąc oddech – Miałem to pani
przekazać!
- Od kogo? – spytała
zaskoczona, spoglądając na elegancką, niedużą kopertę z literką „P”.
- Od takiego pana z
białymi włosami – powiedział, machając banknotem, który zapewne dostał za
tą małą przysługę. Julia podziękowała mu i spojrzała na to, co trzymała w
rękach. Nigdy nie dostała listu. Otworzyła go.
Yamaraja Ellis
Jak
Yama znalazł się w opuszczonym zakładzie produkującym niegdyś figurki matki
boskiej? Dokładnie nie wiedział. Dlaczego siedział tu i grał w karty? Nie
potrafił wytłumaczyć. Czemu jego towarzysze gry wyglądali jakby uciekli ze szpitala
dla obłąkanych? Bał się wiedzieć. Jednak tak wyglądał jego wieczór. Yama
znajdował się w pokoju z dużym stołem, który stał stabilnie dzięki jednej z
figurek. Służyła jako podnóżek, aby utrzymać równowagę chyboczącego się
drewnianego blatu. Chłopak mógłby poczuć się urażony, w końcu jego rodzice coś
wyznawali, ale nie był to chrześcijanizm. On sam nie wierzył w nic, więc
ostatecznie fakt tego, jak prymitywnie wykorzystywano tutaj ikonę boską był dla
niego obojętny. Zresztą komu mógł się poskarżyć? Trójka ludzi oraz tłum zbirów,
którzy go otaczali raczej też nie wyglądali na zbytnio religijnych.
Na lewo
od niego siedziała ruda, stara kobieta w skórzanej kurtce, pod którą miała
tylko stanik oraz wytartych spodniach. Nie miała jednego oka i nosiła opaskę.
Naprzeciwko siedział łysy karzeł, który miał sztuczną szczękę zrobioną ze
złotych zębów. Za każdym razem, gdy udało mu się wygrać rozdanie, a był całkiem
niezły, to stukał nią trzy razy. Dźwięk był przerażający. Po prawicy Yamy
znajdował się z kolei typowy mięśniak. Odsłonięte ramiona, grubsze od tułowia
chłopaka, wytatuowane i obrośnięte siatką żył. Miał łysą głowę i potwornie
rosyjski akcent.
- Yamaraja, jaka jest
twoja decyzja? – zapytał Karzeł.
- Yama – poprawił
go odruchowo i natychmiast tego pożałował. Sytuacja i tak była mocno napięta.
Ellis trafił tutaj mając po swojej stronie dwa niesamowicie niewygodne w tej
chwili fakty. Po pierwsze był doskonałym graczem, który czytał takich ludzi jak
ci siedzący przed nim z zamkniętymi oczami. Byli dla niego, jak otwarta księga
i to taka z zaznaczonymi fragmentami. Po drugie wygrywał. Nic bardziej nie
zwiększało szansy na śmierć jak wygrywanie z takimi ludźmi. Starał się
uśmiechać, ale tak naprawdę nerwowo obserwował ruchy ciała swoich kompanów.
Marzył o tym, żeby się uspokoić i przestać wszystko psuć, ale to okazało się
nie być takie łatwe.
- Jak on wyszedł żywy z tej sytuacji? – zapytałam zaciekawiona.
- Sam nie mogłem uwierzyć – odpowiedziałem.
Wszystkie
oczy były skierowane na Yamę. Ludzie czekali na decyzję. Wiedział, że jeśli teraz
spasuje to masę pieniędzy wygra góra mięśni. Nie pasowało mu to, bo karzeł mógł
zareagować na to tylko w jeden sposób, a to nie skończyłoby się dobrze. Zdawał
sobie sprawę, jakie karty mieli jego przeciwnicy i wiedział, że bez problemu
wygra to rozdanie trafiając mocnego fulla. Jak zareaguje na to mafia? Wolał
rozdawać karty. Rozprostował ręce na stole. Miał przed sobą dużo miejsca, bo
poza stosem pieniędzy nie stało tam nic. Gdy jego kompani byli zastawieni
popielniczkami oraz szklankami alkoholu. Sami działali na swoją niekorzyść.
- Wchodzę. Całą kasą –
Yama powiedział to równie pewnie, jak niepewnie czuł się w środku.
Przez tłum przedarły się szepty. Żołądek zaciskał się z
nerwów. Patrzył na reakcje góry mięśni i
rudej. Zastanawiał się w takich momentach jak jego ojciec, który grać tak
dobrze nie umiał, czuł się gdy przegrywał coraz to więcej pieniędzy. W sumie
nie mogli być na niego źli, jak był łatwym źródłem gotówki.
Pozostali
gracze musieli się zastanowić nad kolejnym ruchem. Stara kobieta wyciągnęła
telefon, na którym coś do kogoś napisała. Yama miał paskudny zwyczaj czytania
cudzych smsów, więc i tym razem nie mógł się powstrzymać i zerknął. Gdy
zobaczył jej piorunujące spojrzenie jednego oka to aż zamarł. Przełknął ślinę. Ludzie
znali jego sławę, może nie będą chcieli ryzykować i spasują. Wtedy wygra
odpowiednią sumę i po prostu spróbuje zakończyć grę. W sumie ta i tak zbliżała
się do końca, wprost proporcjonalnie do rosnącej góry pieniędzy przed oczami
utalentowanego i młodego Pokerzysty.
- Jest w nim coś denerwującego – zauważyłam.
- Tamci z pewnością też to zauważyli – odpowiedziałem.
- Wchodzę – powiedziała
w końcu Ruda.
- Ja też – dodał
Karzeł.
- Da – przytaknął krótko
Rusek.
Na
środku było dużo pieniędzy. Bardzo dużo. Yama pokiwał głową z rezygnacją.
Prawdopodobnie był trupem. Karty zostały odsłonięte. Zapadła długa i mrożąca
krew w żyłach cisza.
- Yama zgarnia
wszystko – wyszeptał ktoś w tłumie. Ellis w głębi chciał się odwrócić i
rzucić sarkastycznym „No coś ty?!”, ale
wiedział, że teraz nie czas i nie miejsce na tego typu rzeczy. Musiał teraz być
stanowczy. Spojrzał na twarze pozostałej trójki. Nigdy nie widział tyle
nienawiści skierowanej w jego stronę, a ogrywał już niejedną osobę. Jeszcze
pech chciał, że wszyscy dostali takie karty, że byli pewni swojej wygranej.
Katastrofalny zbieg okoliczności. Teraz należało zmierzyć się z konsekwencjami.
Yama
chciał już coś powiedzieć, gdy zdenerwowany Rusek puścił wiązankę w swoim
języku i znikąd w jego rękach pojawił się nóż, przypominający bardziej maczetę,
który wbił z trzaskiem w stół. Karzeł wspiął się na blat i momentalnie
przygniótł dłoń mięśniaka, po czym kopnął go w twarz. Ruda wyciągnęła pistolet
i strzeliła, ale nie trafiła ani w jednego, ani w drugiego. Dostał ktoś z
publiki. Chaos rozpętał się niesamowicie szybko. Yama wiedział, że nadszedł na
niego czas. Chcąc mieć cokolwiek z tego wieczoru sięgnął po pieniądze ze stołu
i zagarnął dwa rulony banknotów, chowając je do kieszeni. Przynajmniej będzie
miał jakąś rekompensatę. W ruch poleciały butelki, noże i pistolety. Ellis był
jednak przygotowany na takie rozwój wypadków i mimo wszystko unikał większości
pocisków. Tylko jedna butelka uderzyła go w głowę, ale szybko się otrząsnął.
Zagarnął
kurtkę wiszącą na krześle, przepchał się w pozycji pół kucającej i po chwili
opuścił ring śmierci. Przyspieszył kroku i zaczął biec. Nienawidził tego, ale
cóż, sytuacja wymagała. Przemierzył parę krótkich korytarzy i wypadł na
zewnątrz.
- Koszmarny wieczór – powiedział
sam do siebie, nakładając kurtkę. Było zimno. To zaskakujące jak wiele osób nie
miało pojęcia, co działo się teraz w tym opuszczonym budynku. Znajdował się on zaledwie
kawałek od sporej uliczki na przedmieściach, więc nie można było powiedzieć, że
jest tu pusto. Ściany dobrze wygłuszały jednak to co działo się w środku, bo
ledwo słyszał strzelaninę i całe zamieszanie. Tak samo mężczyzna, którego minął
po drodze. Patrząc na niego, Yama nie zdziwił się, że nikt nie zwraca uwagi na
to co się tu dzieje. Mężczyzna miał białe włosy i wyraz twarzy jakby właśnie
kogoś zabił.
- Paskudna okolica – dodał
znów do siebie, chowając ręce do kieszeni kurtki. Ku swojemu zdziwieniu wymacał
coś. Wyciągnął to i w świetle latarni zobaczył, że to koperta zaadresowana do
niego.
Sandra Evans
Sandra
chwyciła twarz dziewczyny i pocałowała ją w usta. To była ostatnia noc przed
jej wielką przygodą. Wczoraj dostała list. Została zaproszona na tajemniczy
wyjazd wypoczynkowy, rzekomo będąc wylosowaną w ogólnoświatowej loterii. Nie
brzmiało to zbyt wiarygodnie, ale z drugiej strony, jak się jej nie spodoba to
zawsze mogła stamtąd uciec. Umiała się sama obronić, więc nie bała się, że coś może
się stanie. Zresztą żyła z przekonaniem, że „złego licho nie bierze”, a ona
miała sporo na sumieniu. Poza tym list dostała od takiego słodkiego faceta,
który jakimś cudem był odporny na jej urok osobisty, a tą cechą mógł się
pochwalić mało kto. Sandra miała niesamowity talent do naginania woli innych
przy pomocy swojego wyglądu. Mogła zmusić ludzi do rzeczy wręcz niemożliwych.
Ten dzień
planowała spędzić z jedną z kobiet, która podobała się jej najbardziej – dziką,
zboczoną i gotową zaszaleć tak, żeby Sandra mogła ją zapamiętać. Chociaż na
trochę. Zeszłą noc włączyłaby do swoich najlepszych dziesięciu nocy w życiu.
Czuła się podekscytowana, obolała i pełna energii na kolejne dni. Chociaż
znajomi przezywali ją „durny sukkub” raczej dla zabawy, to miała w sobie coś z
tego niesamowitego stwora. Zdawało się, że wyciąga energię ze swoich ofiar, przez co dalej jest pełna
energii i witalności. Miała ochotę skakać i cieszyć się tym wszystkim, ale to
nie było takie proste, gdy ręce pół nocy były wygięte pod dziwnym kątem, a
drugie pół używane do przeróżnych aktów.
- Ależ to była
zajebista jazda – westchnęła w końcu.
- Nigdy nie spotkałam
kogoś tak dzikiego jak ty – odpowiedziała jej towarzyszka. Mieszkanie, w którym były należało właśnie do
niej. W ostatnich godzinach zmieniło się w istną jaskinię seksu.
- Nimfomanka – oceniłam.
- Coś w tym stylu. Przynajmniej nacieszyła się
wolnością. Chyba jako jedyna coś jeszcze
zrobiła po dostaniu koperty – zastanowiłem się.
Drzwi do mieszkania się
otworzyły. Sandra miała spory instynkt samozachowawczy i wiedziała, że nie
zwiastowało to nic dobrego. Nałożyła stanik, zakrywając pokaźne piersi, po czym
naciągnęła na siebie jeansy. Zakolanówki były na niej cały czas, świetnie
nakręcały jej tymczasową partnerkę. Evans spojrzała na nią z pytającym wyrazem
twarzy. Kobieta wyglądała na wystraszoną.
- Kate, kto tu wszedł?
– ponowiła pytanie Sandra.
- Mój… - nie
zdążyła dokończyć, bo do pokoju wpadł młody mężczyzna. Wyglądał na przystojnego.
Bujna, czarna czupryna, wysoki, ładna twarz i lekko zarysowane mięśnie na
ramionach. Jego mina z gniewu przerodziła się w nienawiść.
- Co to ma znaczyć !?
– zapytał stając przy nas – Kim ona
jest?
Kiedyś
Sandra mogłaby się czegoś takiego wystraszyć, teraz czuła raczej obojętność i
wolała się nieco zabawić, szczególnie dlatego, że chłopak Kate nie wyglądał na
zbytnio groźnego.
- Pytanie kim ty
jesteś, chłoptasiu? – zadała je od niechcenia, jakby lekceważyła kipiącego
złością mężczyznę. To oczywiście zdenerwowało go jeszcze bardziej.
- Wyjeżdżam na trzy
dni, a ty już mnie zdradzasz? Jeszcze z inną kobietą? Z jakąś pierwszą lepszą
szmatą?! – z każdym wypowiadanym słowem wydawał się być coraz bardziej
zrozpaczony.
- Ja… Przepraszam, po prostu…
Kotku… - Kate zaczęła się jąkać. Nie wiedziała, co powiedzieć.
- Zabiję tą szmatę.
Wynoś się z mojego domu! – krzyknął do Sandry.
- Wybacz, twoja
kobieta woli dzisiaj moje towarzystwo. Jutro i tak znikam, więc dlaczego
miałybyśmy sobie nie pomóc. Za dwa dni o mnie zapomnicie. No może oprócz
nocnych snów ze mną w roli głównej – odpowiedziała dziewczyna uśmiechając
się na samą myśl o tym, że mogłaby się pojawić w snach. Nie miała pojęcia, jak bardzo
pewna siebie była. Zazwyczaj miała
problemy w pierwszych kontaktach z nieznajomymi, ale tutaj nie czuła oporów – Oczywiście u twojej kobiety. Chociaż patrząc,
jak na mnie spoglądasz, mogłabym skusić się o stwierdzenie, że nie tylko u
niej.
Chłopak
nie wytrzymał. Ruszył w stronę Sandry. Kate próbowała go zatrzymać, ale została
zdzielona po twarzy i odleciała na bok. Dżentelmen zamachnął się ręką, ale był za
wolny. Wydostała nogi spod kołdry i kopnęła go najpierw w klatkę piersiową, a
potem w szczękę. Zachwiał się, a Sandra zerwała się na nogi. Ponownie
zaszarżował, a ona, wykorzystując jego szybkość, odskoczyła, po czym
przygniotła go na łóżku. Próbował uderzyć ją łokciem, ale spotkał się z blokadą.
Odwetem był potężny cios z kolana w skroń. Następnie odpłynął. Sandra zeszła z pobojowiska
jakby nigdy nic. Podała rękę Kate i pomogła jej wypełznąć spod jej chłopaka.
- Wszystko gra? – zapytała.
- Jasne… Nieźle się
bijesz – zauważyła.
- Musiałam się
nauczyć. Taki tryb życia – uśmiechnęła się szeroko – Ale teraz muszę mykać. Ten tutaj – wskazała jej chłopaka – raczej cię nie skrzywdzi, ale radzę znaleźć
innego faceta. Ten jest chujowy.
Mówiąc
to ruszyła w stronę korytarza, po drodze nałożyła szybko buty oraz bluzę i
wyszła. Ostatnie godziny wciąż były udane.
Aaron Masayoshi
Dzień
zaczął się równie kiepsko jak każdy poprzedni. Aaron przeciągnął się, a w
powietrzu rozbrzmiała symfonia trzasku kości. Nie chciało mu się wstawać, ale
dzisiaj miał odbyć się konwent, który powtarzał się co roku. Masayoshi, ze
względu na swoje zainteresowania, planował się na nim pojawić. Był świetnym
informatykiem, znał się na komputerach, więc tak duża impreza, związana
bezpośrednio ze sprzętem elektronicznym i nową technologią, po prostu kusiła.
Co roku zgarniał na niej nagrody, które co prawda mało mu się przydawały, bo
pracował na najlepszym sprzęcie na rynku, ale wciąż były jakąś formą zarobku.
Na brak pieniędzy nie narzekał, ale lepiej mieć więcej niż mniej.
Dodatkowym
aspektem było to, że na takie imprezy przechodziło więcej chłopców niż
dziewczyn, a właśnie w towarzystwie tych pierwszych Aaron czuł się dobrze. Było
to bezpośrednio związane z czymś, co rozbiło go jako człowieka. To stworzyło z
niego nieprzyjemnego i zgorzkniałego faceta, który nie potrafił cieszyć się z
niczego w życiu. Dlatego skupił się po prostu na pracy.
- Brzmi ponuro i smutno – skwitowałam.
- Przeszedł sporo, ale to czyni z niego taki ciekawy przypadek –
odpowiedziałem.
Aaron ubrał się szybko, nakładając białą koszulkę, czarne
spodnie oraz swoje ulubione trampki. Umył zęby, przeczesał nieco włosy i
zapakował wszystkie potrzebne rzeczy do torby. Teraz musiał tylko dostać się na
autobus i dojechać na miejsce. Szykowało się pół godziny jazdy, ale patrząc na
zegarek stwiedził, że ma jeszcze trochę czasu do rozpoczęcia się wydarzenia.
Na
przystanku los musiał z niego zakpić. Nie mogło być inaczej. Wzdrygnął się na
widok zakochanej pary, która trzymała się za ręce. Jakaś część jego chciała
podbiec i wykrzyknąć „ona złamie ci serce”,
niczym w tych komediach, które zdarzało mu się oglądać, ale pomyślał, że jest
zdecydowanie zbyt mało zabawny na takie akcje. Odwrócił jedynie wzrok i
próbował wyrzucić ten obraz z pamięci. Spojrzał na rozpiskę jazdy i z ulgą
zauważył, że musi poczekać jedynie dwie minuty. Włożył słuchawki do uszu i
odpłynął w rytmie muzyki, przymykając oczy i opierając się o murek obok
przystanku.
Po
chwili rzeczywiście pojawił się autobus. Zadowolony Masayoshi wsiadł i już miał
zajmować miejsce, kiedy usłyszał komunikat. Zanim zdążył zdjąć słuchawki
kawałek już przeleciał, więc pierwszym co wpadło mu do uszu było:
- … zmianie. Przyczyną
jest awaria systemu nawigacji. Za wszelkie utrudnienia przepraszamy i
zapraszamy do korzystania z naszych usług w przyszłości.
- Ja pierdole – parsknął
mężczyzna z opaską na oku siedzący obok Aarona. Trafnie określił sytuację. Chcąc, nie chcąc Masayoshi musiał wstać
i wysiąść z autobusu. Nie podobało mu się to, bo wszystko miało pójść łatwo, a
pojawiały się pierwsze komplikacje. Zrezygnowany spojrzał na rozkład jazdy,
ponownie zawieszając przypadkowo wzrok na zakochanej parze i po kolejnym,
krótkim wybuchu złości, zdał sobie sprawę, że musi poczekać jeszcze piętnaście
minut na kolejną jazdę. Powoli panikując wewnątrz, starał się uspokoić i
poczekać. W końcu czasu wciąż było bardzo dużo.
Jego
pewność siebie stopniała jak dwa kolejne autobusy, ten po piętnastu oraz
kolejnych dwudziestu minutach nie przyjechały.
- Tak z ciekawości, to nasza sprawka? – zapytałam.
- To akurat jest tylko złośliwość przedmiotów martwych – powiedziałem.
Aaron był już porządnie zdenerwowany. Postanowił dotrzeć na
teren konwentu w inny sposób. Przecież nie mógł się spóźnić i dać JEMU satysfakcje.
Co rok ze sobą rywalizowali. Nienawidził go z głębi serca. Pobiegł ulicą w
stronę, w którą miał go zabrać autobus, z nadzieją, że znajdzie po drodze jakąś
taksówkę, a nawet jeśli nie, to i tak będzie podążał w dobrym kierunku. Od
biedy dojdzie tam w godzinę, spóźniony tylko odrobinę.
Ciężko
powiedzieć jaka była jego radość, gdy jedna z jadących taksówek się zatrzymała.
Przywitał go tajemniczo uśmiechnięty kierowca z charakterystycznymi włosami.
Wyglądał jakby sam urwał się z jakiegoś konwentu. Na tylnym siedzeniu, ku
zdziwieniu Aarona, też ktoś siedział. Zacisnął zęby jak tylko zobaczył, kto to
jest.
- Mycroft Goldenwire…
- Och Aaronie, witaj –
powiedział zadowolony mężczyzna. Jemu jednak nie było do śmiechu. Mycroft
też doskonale znał się na komputerach, tylko siedział w nieco innych
dziedzinach opierając swoje działania przede wszystkim na łamaniu zabezpieczeń
oraz ich tworzeniu. Byli wrogami – tak można było opisać ich relacje w naprawdę
delikatnych słowach.
- Proszę jechać, on
jedzie tam gdzie ja – powiedział Mycroft i uśmiechnął się szeroko. Aaron
nie mając wyboru, wsiadł i zamknął za sobą drzwi. Zapiął pasy i ruszyli.
Mycroft Goldenwire
Mycroft
nie mógł się nadziwić, kiedy do taksówki wszedł jego oponent. Mycrofta i Aarona
dzieliła bardzo zabawna relacja. Z jednej strony tamten go nienawidził, z
drugiej Goldenwire raczej podchodził do tego na luzie i traktował wszystko jako
zabawną rywalizację. Nie zdziwiłby się jednak gdyby Masayoshi życzył mu
absolutnie najgorszego. Takim już był człowiekiem. Golden zdawał sobie sprawę,
że są skrajnie różni, niczym dwa przeciwieństwa, ale nie robił z tego takiego
problemu. Pogodził się z tym faktem. Podejrzewał, że może to być związane z
czymś innym, ale nie chciał zagłębiać się w temat, który mógł być bolesny dla
jego rywala. Chociaż ten chciał dla niego jak najgorzej, to nie oznaczało, że
Goldie będzie dążył do tego samego.
- Naprawdę na siebie wpadli? To jedyny przypadek, żeby goście znali się
z normalnego życia? – zapytałam.
- Takiej relacji jak oni, nie ma nikt – zapewniłem.
Teraz podróż mogła stać się
ciekawsza. Mycroft z zaciekawieniem i bez wstydu patrzył na Aarona, który
usilnie unikał jego wzroku. Taksówka była w ruchu. Białowłosy kierowca zdawał
się przyglądać rozmowie. Ich spojrzenia nawet na chwilę się spotkały. Chłopak
liczył jednak, że to zwykła ciekawość, przedziwny przypadek. W końcu, jaka była
szansa na to, że w całym mieście w jednej taksówce spotkają się dwie osoby
posiadające tak wyjątkowe talenty, które dawały im inny status społeczny. To
było zastanawiające, ale Mycroft wolał myśleć pozytywnie.
- Mam nadzieję, że to
nie jest jakaś twoja sztuczka? – głos Aarona wyrwał go z przemyśleń. Co
ciekawe instynkt Informatyka również podpowiedział mu, że coś jest nie tak.
Może warto było przemyśleć to, co się tu działo.
- I na czym by miała
polegać? – zapytał rozbawiony Mycroft.
- Czy ja wiem? Może
chcesz mnie wywieść gdzieś do lasu i uwięzić do końca konwentu? Albo coś
gorszego? – w jego głosie słychać było chorobliwą i nie popartą niczym
panikę.
- Człowieku, nie
wszystko kręci się wokół ciebie – węszenie spisku weszło na zupełnie inny
poziom, którego Goldie nie rozumiał – Co
jest z tobą nie tak? Rozumiem, że zajmujesz się mniej ciekawą dziedziną niż ja,
ale wciąż to co się z tobą dzieje to jakieś nieporozumienie.
Na
twarzy Aarona pojawiła się czerwień. Widać było, że się zdenerwował. Syknął
jednak tylko i ponownie odwrócił się, wyglądając za szybę. Jechali szybko i to
nawet w odpowiednim kierunku. Mycroft był ciekaw, jak w tym roku pójdą mu
przeróżne konkurencje. Żałował, że konwent skupiał się na rzeczach, w których
lepszy był Aaron. Były też takie, w których to Goldie był niepokonany. Ta
dwójka dominowała to wydarzenie, aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby
połączyli siły. Niestety tutaj moce Hakera nie miały nic do powiedzenia.
Potrafił uratować się od bijącej go matki, nasyłając na swój dom opiekę
społeczną, ale nie potrafił sprawić, żeby ktoś, kto go nienawidzi go polubił.
Nagle
usłyszał niemy okrzyk z siedzenia obok.
- Wiedziałem – powiedział
Aaron – Pieprzony porywaczu.
- O co ci znowu
chodzi? – zapytał Mycroft.
- Minęliśmy halę…
Dokąd mnie wieziesz? – w jego głosie było słychać coś trudnego do opisania.
- Jak to? – kolejne
pytanie wyleciało z jego ust. Spojrzał za szybę i zobaczył, że rzeczywiście
kierowca wiezie ich za miasto – Proszę
pana, pojechał pan za daleko – chciał załatwić to spokojnym głosem, ale
kiedy nagle wnętrze taksówki zaczęła przedzielać gruba, metalowa ściana
spanikował. Aaron złapał Goldiego za kołnierz.
- Ty przeklęty zdrajco
– wysyczał.
- Uspokój się do
cholery – odpowiedział Haker – Przecież
widzisz, że ten psychol nas porwał, a nie ja!
Masayoshi
najwidoczniej poszedł po rozum do głowy, bo po chwili puścił swojego rywala i
zaczął się rozglądać za drogą ucieczki. Drzwi nie miały klamek, ani zamków,
więc nie dało się ich otworzyć od środka. Goldenwire starał się uderzać w
ścianki pojazdu, ale również bez skutku. Taksówka odczuwalnie przyspieszyła.
Nagle, przez niedużą szparę, do ich części pojazdu wpadły dwie koperty.
Usłyszeli głos – delikatny, nieco wysoki oraz melodyjny:
- Uspokójcie się. Po
prostu przeczytajcie zawartość i rozsiądźcie się. Czeka nas długa podróż.
- Lokaj przemówił w ich obecności? – zapytałam.
- Widocznie uznał to za odpowiedni środek żeby
ich uspokoić – powiedziałem.
Haker
usiadł i wziął głęboki wdech. Aaron potrzebował pięciu minut na częściowe
uspokojenie się. W końcu usiedli obok siebie i sięgnęli po listy, które były
zaadresowane do nich.
Elizabeth Goodwynn
Dyskusja
właśnie się kończyła. Elie odetchnęła z ulgą. Takiego festiwalu przechwałek i
głupoty nie widziała nigdy, ale byli tez
ludzie, których słuchało się przyjemnie, więc w tym przypadku to było „coś za
coś”. Zlot farmaceutów to była świetna okazja żeby pokazać się większym
koncernom i znaleźć w końcu wymarzoną pracę. Studia pochłaniały masę czasu, ale
była już w ich połowie. Wiedziała, że czas powoli rozglądać się za czymś
jeszcze. Elizabeth miała szanse dostać się na staż do naprawdę dobrej firmy,
zdawała sobie sprawę ze swoich umiejętności i tego, jak cennym pracownikiem
może być. Sama też obserwowała
potencjalnych pracodawców. Przedstawiali się naprawdę przeróżnie. Nie u każdego
chciałaby pracować. Na pewno nie mogła mieć konfliktowego szefa, bo znając jej
cięty język i zamiłowanie do rzucania chamskimi docinkami, szybko wyleciałaby z
pracy, bez względu na wszystko.
Wyszła
z sali, w której odbywały się debaty na temat najnowszych leków na rynku
farmaceutycznym i ruszyła powoli do swojego stoiska. Każdy uczestnik miał swoje
wyznaczone miejsce, obudowane od reszty, gdzie mógł spać, jeść i przedstawiać
swoje badania, projekty oraz eksperymenty. W tym roku przy niej - jak zwykle -
były największe kolejki. Przerwa to jedyny moment, w którym każdy mógł sobie
odpocząć. W tym czasie sala była zamknięta dla gości i tylko uczestnicy mogli
się po niej poruszać. Tych z kolei było zaledwie dwudziestu dwóch, więc nie za
dużo, nie za mało.
Elizabeth
dotarła do swojego stoiska i rzuciła się na łóżko. Sięgnęła po swoją ulubioną książkę opisującą
dawne lekarstwa.
- Cóż za poświęcenie dla nauki – zakpiłam.
- Trzeba jej jednak przyznać, że jest
ogarnięta – odpowiedziałem.
Nagle na stoisko podeszła dziewczyna. Miała na sobie kitel,
duże okulary, a rude włosy związała w warkocz. Oparła się, omijając wystawę i
spojrzała na Farmaceutkę.
- Jak leci? – zapytała
przyjacielsko. To była Maya. Średnio utalentowana, ale przemiła dziewczyna, w
której obecności Elie czuła się doskonale.
Jak zwykle jedno z oczu jej delikatnie uciekało, a noga drgała w rytm
mówienia. Goodwynn zauważała takie rzeczy. To co w niej uwielbiała to szczerość,
otwartość oraz ogólna inteligencja, bo chociaż na uczelni szło jej przeciętnie
to można z nią było pogadać na wiele tematów.
- Dobrze – odpowiedziała
Elie odkładając książkę na bok – Coś się
stało?
- Podobno w szatniach
ktoś zostawił ci wiadomość. Jakiś przystojniak – powiedziała to udawanym,
słodkim głosikiem, który miał parodiować większość dziewczyn w tych czasach – Taki dosyć wysoki i białowłosy, kojarzysz?
- Może wiedźmin? – zażartowała.
Potarła w zastanowieniu bliznę na dłoni. Pamiątka po tym, jak dwa lata temu została
napadnięta. Nie cierpiała, gdy wspomnienia wracały. Spojrzała na znajomą, która
uśmiechnęła się gdy usłyszała jej odpowiedź.
- Elizabeth Goodwynn –
zaczęła otwierając szerzej usta i przyglądając się Farmaceutce – czy ty znalazłaś sobie faceta? Ktoś ci się
podoba?
Gdyby
Maya zaprzestała na tym pierwszym pytaniu, to problemu z odpowiedzią by nie
było. Jednak drugie pytanie miało już jakąś ukryta odpowiedź, a Elie cechowała
się tym, że nie potrafiła kłamać. Stosowała wtedy półprawdę, ale i tak jej
zachowanie tak się zmieniało, że wprawniejszy obserwator od razu mógł zauważyć,
że coś jest nie tak.
- Mało przydatna umiejętność – zauważyłem.
- Przynajmniej nie będzie ją kusiło do złego – odpowiedziałam.
- Ktoś tak – odpowiedziała
wymijająco i wstała – Idę zobaczyć ten
list.
Gdy to
powiedziała, nie czekała nawet na komentarz śmiejącej się Mayi. Poszła prosto
do szatni. Pomieszczenie składało się z dziesiątek szafek wypchanych
przeróżnymi kurtkami, płaszczami i bluzami. Poprosiła młodą sprzątaczkę o
wydanie jej poczty i po chwili miała kopertę w ręku. Zastanawiała się, co może
być w środku. Przecież nikt nie wiedział, że ona tu jest, nie mówiła nawet rodzicom. Otworzyła
zaciekawiona, wczytując się w rząd równych literek.
Alan Dantes
Wyjście
do kina zdecydowanie nie było dobrym pomysłem. Co prawda pogoda była okropna,
film ciekawy, a klimat aż prosił się o przesiedzenie tego wieczora przy czymś interesującym,
ale Alan nie nadawał się na takie imprezy, ponieważ miał pecha. Pech był jego
błogosławieństwem i jego klątwą. Tyle ile złego stało się przez samą obecność
Dantesa, było ciężkie do opisania. Często zadawał sobie pytanie – dlaczego
właśnie on? Nie poznał odpowiedzi. Poza tym było to zjawisko wręcz nienaturalne
– jakim cudem ktoś mógł mieć tyle pecha co on? Nie wierzył w przesądy i klątwy,
ale coś musiało być na rzeczy. Nie dało się tego inaczej wytłumaczyć.
Ciężko
mu było znaleźć jakichś znajomych, a był na tym świecie sam, bo cała jego
rodzina zginęła. Choroby zakaźne, wypadki, naturalne problemy z organami – cała
seria niefortunnych zdarzeń. Przebywanie przy nim bywało po prostu
niebezpieczne. Alan czuł się przez to bardzo źle i przez długi czas walczył z
depresją. To było po prostu wykańczające. Czasami buntował się przeciwko samemu
sobie i tak jak tego dnia, decydował się na korzystanie z życia z nadzieją, że
tym razem będzie inaczej. W końcu nie zawsze działo się coś złego. Pamięta
pojedyncze sytuacje, gdzie spędził miło czas, co prawda zawsze sam, ale nie
skrzywdził nikogo. Miał nadzieję, że i tym razem tak będzie.
- Poproszę jeden bilet
na seans o dwudziestej pierwszej – powiedział wesołym głosem, uśmiechając
się szeroko. Sprzedawca odwzajemnił uśmiech i zaczął wystukiwać coś na
dotykowym ekranie. Nagle na jego twarzy pojawiło się zdenerwowanie. Proces trwał
i trwał, mężczyzna wystukiwał coś, ale bez skutku.
- Strasznie pana
przepraszam, ale coś nam się zepsuło w systemie – powiedział do niego z współczującym
spojrzeniem.
- Ech… Nie szkodzi, to
moja wina. Mogę jakoś inaczej dostać się na sale? – zapytał.
- Przy wejściu można
zapłacić pracownikowi i w ten sposób wejść – odpowiedział sprzedawca.
Alan
podziękował po czym ruszył w głąb kina mijając kolejne osoby. Pech go dzisiaj
nie opuszczał. Powinien był zawrócić i dać ludziom spokojnie obejrzeć film.
Chciał jednak tak bardzo poczuć się normalnie. Poczekał spokojnie przez
dwadzieścia minut i kiedy ludzie zaczęli zbierać się w kolejce do wejścia na
sale, ostrożnie ustawił się za nimi. O dziwo, póki co, wszystko szło bez
problemów. Nawet kupił sobie bilet. Zadowolony wszedł do środka i pogrążył się
w półmroku. Jego miejsce było oczywiście najbliżej ekranu, ale nie narzekał.
Wiedział, że to mała cena za spokojne obejrzenie filmu.
- Jakoś mu współczuje – powiedziałem.
- Wciąż do mnie nie dociera jak ktoś może mieć tyle pecha – odpowiedziałam.
- A to dopiero początek – dodałem.
Tuż
przed rozpoczęciem seansu w sali było już prawie pełno. Pechowiec rozsiadł się
wygodnie, zostawiając kurtkę fotel obok, bo akurat było wolne miejsce. Nagle
zakręciło go w nosie. Kichnął przeciągle i równo z tym zgasło światło oraz
ucichła muzyka. Zapadła cisza, którą po chwili przerwał płacz dziecka.
Zaczynało się. Ludzie zaczęli wyciągać telefony i świecić. Ktoś zaproponował
żeby pójść po obsługę i zgłosić problem, bo dziwnym trafem nikt jeszcze nie
przyszedł. Wyciągnięcie elektroniki było najgorszym co mogli zrobić. Dantes
chciał ich ostrzec, ale siedział tylko z twarzą ukrytą w rękach i czekał
zawstydzony. Co dalej? Odpowiedź
nadeszła natychmiast. Usłyszał charakterystyczny dźwięk, po czym poczuł coś
mokrego na głowie, nogach i plecach. Włączyły się zraszacze. Kobiety zaczęły
krzyczeć, dziecko płakało jeszcze głośniej, a on myśląc, że gorzej już być nie
może postanowił wrócić do domu.
Panika,
która się rozpętała, była jednak nie do zatrzymania. Przez sale przeszedł nagle
dźwięk rwania materiału. Zrozpaczony spojrzał w kierunku źródła hałasu i
zobaczył, że po ekranie zjeżdża wiewiórka. Nie miał pojęcia skąd się tutaj
wzięła, ale zauważył ją tylko dzięki temu, że światło wróciło. Migało jak
szalone. Jakiś mężczyzna z trzeciego rzędu upadł na ziemię i zaczął drgać, a z
ust pociekła mu piana. Zwierzątko zjechało już na ziemie i wesoło uciekło w
tłum ludzi, gdzie wywołało jeszcze większe zamieszanie. Wszyscy zaczęli biec do
wyjścia. Alan też chciał już po prostu stąd wyjść. Pobiegł korytarzem do drzwi
i jako jeden z pierwszych wypadł do kinowej poczekalni. Jak zwykle wszystko
musiało się zepsuć.
- Wow – powiedziałam zaskoczona.
- Jak jeden człowiek
może mieć tak przejebane? – zastanowiłem
się na głos.
Pechowiec
chciał zatrzymać się i zacząć przepraszać ludzi, chciał zapłacić za
uszkodzenia, ale wiedział, że to na nic. Nie mógł całe życie zbierać żniwa
tego, co działo się nie z jego woli. Wychodząc wpadł jeszcze na kogoś. Oboje
polecieli na ziemię. Alan podniósł się szybko, otrzepał i wyciągnął rękę w
stronę nieznajomego.
- Najmocniej
przepraszam – wydukał.
- Wpadł na niego? – zaśmiałam się.
Ja również wybuchnąłem
śmiechem. Z drugiego końca pomieszczenia usłyszeliśmy tylko mało zadowolone mruknięcie.
Mężczyzna miał białe włosy, a na jego twarzy zobaczył duże
zdziwienie. Kontakt wzrokowy złapali dosłownie na chwilę. Nagle ten, na którego
wpadł sięgnął do płaszcza i coś wyciągnął. Była to koperta. Wręcz ją Alanowi,
po czym odwrócił się i zaczął biec. To było dziwne. Dantes spojrzał jednak na
kawałek papieru w ręce i pomimo wszystko postanowił ją otworzyć.
Carmen Alvare
Lilie
przepięknie reprezentowały się w bukiecie. Cała kwiaciarnia Carmen Alvare
wydawała się tętnić życiem. Panowała tutaj tak specyficzna atmosfera, którą
mógł w pełni zrozumieć tylko ktoś, kto całym sercem kochał kwiaty. Dziewczyna w
żółtym płaszczu, krzątająca się pomiędzy wazonami, donicami i wiązankami,
zdecydowanie należała do tej grupy. Znała się na tym jak nikt inny i potrafiła
spędzić wśród roślin cały dzień idąc do nich tuż po wstaniu, a wychodząc chwilę
przed położeniem się spać. Rozmawiała z
nimi, pielęgnowała je i poznawała. Kontakty międzyludzkie się zacierały, ale
jej nie były potrzebne do szczęścia. Oczywiście miała przyjaciół oraz rodzinę
złożoną z pięciu braci oraz ojca, ale wszyscy, którzy ją naprawdę znali,
wiedzieli, że nie ma sensu odciągać jej od roślin. To po prostu mijało się z
celem.
Była
nieco zrozpaczona, bo z samego rana dostała list, w którym została zaproszona
na wielki pokaz najwspanialszych artystów botanicznych oraz bukieciarskich na
całym świecie. Odczuwała niesamowitą radość i nie mogła się doczekać aż zobaczy
kompozycję uczestników, ale wiedziała też, że jej kwiaciarnia pozostanie bez
fachowej opieki na przynajmniej parę dni. Oczywiście jej bracia, szczególnie ci
starsi, obiecali jej, że wszystkim się zajmą, ale Carmen wiedziała, że nie mają
do tego zbyt dobrej ręki. Musiała więc po cichu liczyć, że z pokazów wróci
szybko, a w tym czasie jej rośliny nie umrą.
- Nigdy nie miałam ręki do roślin – pożaliłam się.
- To nie wydaje się być zbytnio trudne, możemy spróbować kiedyś razem –
zaproponowałem.
Alvare była w swoim żywiole.
Uśmiechnięta nuciła pod nosem podlewając kolejne donice i delikatnie rozplątując
liście.
- CARMEN! – huknęło
nagle coś za jej plecami. Podskoczyła i odwróciła się powoli, bez pośpiechu.
Zobaczyła swojego brata, który przyglądał jej się ze zdenerwowaniem na twarzy.
Strasznie przypominał jej tulipana. Był po prostu taki uniwersalny, zawsze
odpowiednio zachowujący się i pasując do każdej sytuacji. Podbijał tym serca.
- Tak? – zapytała
rozkojarzona.
- Pasuje ci jak tak
zrobię? – w jego głosie słychać było zniecierpliwienie. Nie rozumiała
dlaczego.
- Jak?
- Mój boże… - przetarł
twarz dłonią – Czy ty mnie w ogóle
słuchałaś przez te pół godziny?
- Ile? – zdziwiła
się, bo nie miała pojęcia czy żartował , czy nie, chociaż nie wyglądał na
takiego.
- Jesteś okropna – powiedział.
- No powtórz, tylko w
skrócie, nic dziwnego, że się wyłączyłam jak tyle gadałeś – powiedziała
Carmen wstając i wycierając ręce o żółty fartuszek.
- Co mam zrobić jak
coś się stanie? – zapytał po chwili uspokojenia. Florystka również
ochłonęła:
- Nic się nie stanie,
po prostu wszystko podlewaj, nie wpuszczaj tu nikogo, włączaj filtry i jakbyś
pośpiewał w tamtym rzędzie – wskazała na rośliny stojące przy oknie – to byłoby super.
Brat
Carmen zapewne mógłby się sprzeciwić, ale widząc ten uśmiech i zmęczone, ale
rozbiegane oczy ciężko było jej odmówić.
- Carmen… - powiedział.
- No dobra Arnie, po
prostu je podlewaj i nie wpuszczaj tutaj nikogo, szczególnie tych małych
szkodników – mówiąc to miała na myśli swoich braci.
- Będzie cię tu
brakowało – jego głos nagle ucichł. Przez kwadratową twarz przebiegł grymas
smutku. Chociaż lubili sobie dogryzać to całe rodzeństwo bardzo się kochało.
- Przecież wrócę za
parę dni – odpowiedziała uśmiechając się i szturchając go w umięśnione
ramię – Pilnujcie lepiej ojca. A teraz mykaj,
muszę wracać do pracy – powiedziała, po czym odwróciła się i ruszyła do
kompostowni. Miała jeszcze sporo do zrobienia przed wyjazdem. W głowie tworzyły
się już wizje, co będzie robiła jutro. Jej brat wyszedł, a do środka po chwili
wkroczył inny mężczyzna. Miał białe włosy i brązowy płaszcz. Wydawał się być
elegancki. Miał ładną twarz, chociaż w okolicy skroni widać było specyficzne
przebarwienia koloru szarego. Uśmiechnęłam się szeroko i stanęłam za kasę
wycierając ręce.
- Dzień dobry. Poproszę
bukiet tulipanów różnego koloru – powiedział. Carmen przygotowała mu ładną
wiązankę, którą jeszcze ładniej ozdobiła. Klient wydawał się jej mocno
przyglądać, ale wiedziała, że wygląda dziwacznie, więc była do tego
przyzwyczajona. Zapłacił jej, podziękował i wyszedł.
- To ten bukiet? – zapytałem wskazując stojący niedaleko wazon.
- Tak. Ładne robi te wiązanki – stwierdziłam – Chociaż osobiście średnio przepadam za tulipanami.
Carmen zadowolona z kolejnej sprzedaży odłożyła pieniądze do
kasy, po czym wróciła do zajmowania się kwiatami…
Maksymilian Kowalski
Maksymilian
z trudem zawiązał but na lewej stopie. Sprawiała mu ból gdy się nachylał. Mimo
wszystko przezwyciężył go i zadowolony z efektu końcowego zbliżył się do
lustra. Było ono nieco zamglone, przez co nie do końca widział to, co chciał
zobaczyć. Przetrącił zdrową nogą stos pogiętych kartek, które były szkicami
jego nowej powieści, odrzucając je na bok i podszedł krok bliżej. Długie włosy
wyglądały nieco niechlujnie, szczególnie na czubku głowy, więc standardowo dla
siebie zakrył je fedorą. Nałożył na siebie płaszcz, pociągnął łyk herbaty i
zabierając teczkę ruszył do wyjścia z mieszkania.
Musiał
załatwić parę spraw na mieście i przygotować się do kolejnego „twórczego” dnia.
Zaśmiał się wewnętrznie z siebie samego, bo nic więcej mu nie pozostawało. Nie
miał weny. Marzył o stworzeniu czegoś, co będzie uznawane za dzieło. Parę lat
temu był uważany za wspaniałego pisarza, a teraz świat powoli o nim zapominał. Bardzo
chciał zaskoczyć ludzi czymś więcej, ale wszystko wydawało mu się słabe. Nie
czuł tego. Dzień w dzień pisał od nowa, zaczynał kolejne historie, realizował
pomysły, które chodziły mu po głowie, ale gdy nadchodziła noc to wszystkie
lądowały i tak na jednym stosie, dokładnie takim jak ten, który przed chwilą
przesunął nogą, żeby podejść do lustra.
Chociaż
podczas bycia na fali zarobił dużo pieniędzy teraz mieszkał skromnie, sam w
niedużym mieszkaniu w jednym z miasteczek w Japonii. Cieszył się z samotności,
już wystarczająco nienawidził samego siebie, dlaczego miałby zatruwać życie
jeszcze komuś?
- Czytałeś to jego dzieło? – zapytałam zaciekawiona.
- Gdzieś przeleciało przez moje ręce. W sumie było przyjemne do
czytania i wciągało, ale to jedyna książka o jakiej słyszałem jego autorstwa – odpowiedziałem.
Jego plany na dzisiejszy dzień wyglądały praktycznie tak,
jak w każdy inny. Kupić coś do jedzenia, wysłać trochę prac do redakcji, gdzie dostawał
za nie jakieś grosze, bo redaktor lubił jego styl pisania i wciąż starał się
wskrzesić martwy popyt na jego teksty. Ten jednak umierał każdego dnia wraz z
Pisarzem. Tak wyglądało jego życie, oczywiście dodając do tego wycieczki do
apteki po środki przeciwbólowe, gdy noga doskwierała zbyt mocno oraz czytanie
przed snem i wycieczki do biblioteki po kolejne lektury.
Wyszedł
na ulicę, zamykając za sobą drzwi. Poranek był spokojny, jak zawsze w tej
okolicy. Ta monotonia dobijała. Gdyby nie był taki zniszczony to z pewnością by
go to denerwowało, ale jego wiecznie paskudny humor wystarczająco wpasowywał się w sytuację.
Minął skrzynkę pocztową i zobaczył, że w niej coś jest i nie wygląda nawet jak
reklamy. Prawie zaciekawiony ruszył w stronę piekarni, obiecując sobie, że
sprawdzi to jak będzie wracał. Gdy dotarł na miejsce znalazł się w niedużym
pomieszczeniu, które wcale nie zapowiadało tego, jak pyszne wyroby przechowuje.
Uwielbiał tutejsze wypieki i to była zdecydowanie ulubiona część jego dnia.
- Dzień dobry – zagadał
kobietę po czterdziestce, która rozwiązywała krzyżówkę – Poproszę to co zawsze.
Przygotował odliczoną
wcześniej kwotę i obserwował z zaciekawieniem, jak sprzedawczyni sięga
chwytakiem po cztery rogaliki, sześć bułek, a następnie dokłada jeszcze malutką
sztabkę masła, kawałek sera żółtego. Uśmiechając się delikatnie sięgnął po
zakupy, zapłacił:
- Emancypacja, tam
pionowo na górze – podpowiedział, po czym dziękując za zapakowanie
produktów wyszedł z piekarni.
Następnym
przystankiem na jego drodze była poczta. Tutaj zawsze marnował przynajmniej
godzinę na kupienie znaczka, zaadresowanie poleconym i wysłanie paczki do
siedziby gazety w sąsiednim mieście. Mógł oczywiście jeździć autobusem, podróż
zajęłaby mu pół godziny w jedną stronę. Ostatecznie wychodziło na to samo, więc
po co miałby się pozaplanowo ruszać. Miał bolącą nogę, która była dla niego
samego idealną wymówką. Wytrzymał stanie w kolejce za białowłosym mężczyzną,
który wykupywał zapas baz pod znaczki i kopert, wysyłając przy okazji cały stos
różnych listów i zrobił co trzeba.
Wracając
z poczty zerknął na telefon i zobaczył, że kolejny przelew, za materiały, które
wysłał dwa dni temu właśnie doszedł. Chodzenie do bankomatu przy księgarni też
należało do jego planu dnia, szczególnie, kiedy kończyła mu się kasa w
portfelu. Wszystko wydawało się być jak w zegarku. Wrócił do swojego domu i
cudem pamiętał dalej o liście, który miał wyciągnąć. Podszedł do skrzynki i
otworzył ją kluczykiem. Wyciągnął ze środka masę reklam, po czym dokopał się do
koperty. Ulotki oczywiście wywalił do kosza, ale to co dostał bardzo go
interesowało. Otworzył go i zaczął
czytać…
Agatha Liddell
Agatha
siedziała przy warsztacie w swojej fabryce zabawek. Spędzała tutaj każdą wolną
chwilę, bo pomysłów na nowe pluszaki, klocki oraz figurki miała bez końca. Uwielbiała
patrzeć na twarze zadowolonych klientów, dlatego miała w fabryce zamontowane
dwa monitory, na których był podgląd z obu kas w jej sklepie. Budynki już dawno
zostały połączone, ale to nie zmieniało faktu, że Haagi musiałaby biegać co
chwilę ze swojego stanowiska do stoiska, gdzie pracował jej brat, a to byłoby
niewygodne. Wolała rzucić okiem na ekran, aby dzielić radość klientów ze
swojego miejsca pracy.
Tego
dnia w sklepie był wyjątkowy ruch. Rodzice i ich pociechy kręcili się między
półkami, wybierali, decydowali się i szukali tej idealnej zabawki. Większości
udawało się to osiągnąć bez większych problemów. Wybierali, płacili i
wychodzili. Byli też tacy klienci, którzy nie mogli się zdecydować. Zazwyczaj,
gdy robiło się ich zbyt wielu, Agatha szła do sklepu i pomagała wszystkim, aż
sytuacja się nie uspokajała. Tutaj zapowiadało się coś podobnego, więc
odkładając narzędzia pracy i właśnie łączone mechanizmy sprężynowego potworka
wstała. Otrzepała spódnicę i poprawiła okulary na nosie.
- Wiem komu się spodoba to z figurkami – powiedziałam tajemniczo.
- Ja też – odpowiedziałem z uśmiechem.
Agata
przeszła przez parę korytarzy, zeszła po schodach i po chwili znalazła się w
części sklepowej budynku. Na zapleczu trzymali większość jej prac, które
jeszcze nie trafiły na półki. Fabryka produkowała w zawrotnym tempie, więc taka
ilość towaru nie dziwiła nikogo. Haagi była zadowolona ze swojego życia. Była
pewna, że rodzice, którzy zapisali jej cały swój majątek, byliby z niej dumni.
Żałowała, że już ich nie ma. Krótko po ich śmierci była mocno załamana i przeżywała
to do tego stopnia, że stworzyła ich lalki ludzkich rozmiarów, wyglądające jak
żywe. Z czasem się pozbierała, ale uraz do śmierci pozostał do dziś, a wraz z
nim zamiłowanie do tworzenia realistycznych lalek.
Przechodząc
dalej dotarła do kasy. Jej brat dzielnie pomagał jej w pracy. Nie chciała
nikogo innego u swego boku, bo bała się, że ktoś mógłby ją próbować oszukać
albo skrzywdzić. James znacznie wyższy od niej i gdy tylko ją zobaczył to
uśmiechnął się:
- Hej szefowo – powiedział
na przywitanie – Zbyt dużo zagubionych klientów?
- Trochę – odpowiedziała
uśmiechając się wesoło – Zresztą trochę
ruchu też mi się przyda.
Kamery
wskazały jej przynajmniej trzech klientów, którzy nie wiedzieli co ze sobą
zrobić. Jednym był starszy, gruby, wąsaty mężczyzna, drugim młoda kobieta z
dzieckiem, a trzecim tajemniczy jegomość w płaszczu, z białymi włosami i czymś,
co wyglądało jak makijaż w okolicy skroni. Chociaż ten ostatni zaciekawił ją
najbardziej to postanowiła pomóc najpierw starszemu klientowi, który wyglądał
na całkowicie zagubionego. Podeszła i wysłuchała czego i dla kogo szuka, po
czym pomogła mu wybrać kolejkę elektryczną z ręcznie rzeźbionymi wagonami i
naprawdę długimi torami. Zadowolona odesłała go do kasy.
Kobieta
była nieco bardziej wybredna, ale po przedstawieniu wielu opcji ostatecznie
wybrała zestaw dwóch lalek, który jej córeczka skwitowała głośnym okrzykiem
radości. Już miała szukać mężczyzny w płaszczu, kiedy zawołał ją brat.
Podbiegła do niego:
- Popilnujesz kasy? Na
moment, mam ważny telefon i muszę oddzwonić – poprosił.
- Jasne – odpowiedziała
i zajęła jego miejsce, gdy ten pobiegł na zaplecze.
Agatha chciała znaleźć białowłosego, ale ku jej zdziwieniu
nigdzie go nie widziała. Zauważyła jednak, że na uboczu, kawałek od kasy, coś
stało. Korzystając z tego, że fala klientów nieco się uspokoiła, podeszła. Jej
oczom ukazała się mała figurka przedstawiająca ją, wykonana naprawdę po
mistrzowsku, a pod nią koperta. Wzięła dzieło sztuki do ręki zachwycając się
detalami i tym jak została pomalowana. Zastanawiała się kto to mógł tu
zostawić. Chowając ją do kieszeni sweterka sięgnęła po kopertę.
Olivier Naess
Cztery
świeże worki z krwią ułożył na stole. Dopiero co ukradł je z pobliskiego
szpitala, gdzie pracowała jego matka. Karmazynowa barwa kusiła tak mocno.
Marzył żeby zacząć tworzyć. Rozebrał się pospiesznie i niezdarnie, rzucając
ubrania na stos. Został tylko w fartuszku, spodniach i koszuli. Lubił ten
strój. Przygotował całe pomieszczenie, włączył monitor - w razie gdyby ktoś
pukał do drzwi wyświetlał obraz z kamery i diodę rzucającą się w oczy. Nie mógł
mówić ani nie słyszał. Musiał mieć takie udogodnienia w domu, inaczej byłby
odcięty od świata. Przygotował swój notes do komunikacji i położył go na bok,
na wszelki wypadek. Stracił i tak zbyt dużo czasu, a w głowie już miał pomysł,
więc nie przedłużając wziął się za robotę.
Był
artystą. Jednym z bardziej nietypowych i niesamowicie utalentowanych, a jak
wiadomo to połączenie oznaczało sławę. Przez to jakim był człowiekiem dodatkowo
przyciągał uwagę innych. Jemu samemu nie zależało na rozgłosie. Liczyła się
tylko sztuka, a jego była dosyć specyficzna. Spojrzał na płótno. Zobaczył, coś,
co za setki pociągnięć pędzlem będzie cudownym wschodem słońca. Jego obrazy nie
wyróżniały się aż tak bardzo stylem od reszty. Jedynie to, że lubił tworzyć
dzieła z różnych epok mogło zaciekawić, ale same prace były wykonywane dosyć
zwyczajnie – solidnie, ale bez udziwnień, które tak kręciły innych artystów.
Unikalne dla jego stylu były narzędzia pracy.
Malował
krwią. Jako pojemnik na wodę służyła mu ludzka czaszka, a pędzle wytwarzał
najczęściej z własnych włosów, ale gdy trafiał na ładne i zadbane u innej
osoby, to starał się je odkupić, bądź wykraść. Ludzie zaskakująco często mu na
to pozwalali, w końcu był malarzem światowej sławy, a być częścią pracy takiego
artysty, było czymś niesamowitym. Rzadko zdarzało mu się wychodzić z jego
pracowni, ale były sytuacje gdzie dał się namówić na jakąś wystawę. Wtedy
wracał do domu z materiałem na dziesiątki nowych pędzli. Nie uważał tego za coś
dziwnego. Sam siebie postrzegał jako wizjonera, a nie psychopatę. Ważne było
to, że nie zabił w życiu żadnego człowieka. Jedyną ofiarą był jego własny pies,
na początku drogi poznawania samego siebie. Teraz trochę żałował, ale
ostatecznie poświęcenie zwierzaka nie poszło na marne.
- O takich metodach to ja jeszcze nie słyszałam – wyraziłam swoje
zdumienie, z nutką delikatnego szacunku.
- Ja też nie, ale brzmi niesamowicie ciekawie
– odpowiedziałem, czytając dalej.
Najzabawniejsze było to, że
nikt nie zdał sobie sprawy, że maluje krwią. Prace konserwował, a sam materiał
odpowiednio mieszał z żywicą, przez co efekt końcowy nie dawał po sobie poznać,
że jest z nim coś nie tak. Zresztą kto by podejrzewał takiego ułożonego chłopca
o używanie takich rzeczy do tworzenia? Stanął przed obrazem i zaczął malować.
Chociaż nie słyszał to czuł jakby kierował nim jakiś wewnętrzny rytm. Pędzel
chodził jak szalony, zamaczany co jakiś czas w czaszce. Swój ukochany pojemnik
na wodę wziął z satanistycznego ołtarza, który zdarzyło się mu raz odwiedzić.
Nagle
zobaczył błyski. Jak zwykle zaskoczyło go to nieco na początku, ale po chwili
klikając przycisk zerknął na monitor. Ktoś stał przed drzwiami. Człowiek w
kapeluszu i płaszczu. Nie miał pojęcia, kto to mógł być, ale początkowo wystraszył
się, że to ktoś ze szpitala, w końcu przyłapał go na wykradaniu krwi. Człowiek jednak nie wyglądał na pracownika,
ani nie było widać przy nim policjantów czy ochroniarzy, a tacy z pewnością
towarzyszyliby w takiej chwili. Zastanawiając się czego chce ten mężczyzna
Olivier chwycił za notatnik i ruszył w stronę wyjścia. Jego mieszkanie składało
się właściwie z jednego bardzo dużego pomieszczenia i służyło mu również jako
pracownia.
Naess
podszedł, zerkając jeszcze raz przez judasza po czym otworzył drzwi. Światło,
które zamontował przed swoim domem oświetliło doskonale twarz mężczyzny. Ten o
dziwo wyglądał bardzo podobnie do Oliviera. Miał białe włosy i nawet rysy oraz
postura zdawały się zgadzać. Zdziwiony, aż przetarł oczy i spojrzał jeszcze
raz. Sięgnął po notes, ale zobaczył, że jego gość też po coś sięga.
- „Dobry wieczór. Mam
dla Ciebie list” – było napisane w notesie, który ukazał się oczom Artysty.
Człowiek wyglądał tak jak on i wiedział o tym, że używa on notesów do
porozumiewania się. Teraz zdziwienie powoli ustępowało miejsce strachowi.
Olivier sięgnął po długopis i nabazgrał szybko:
- „Kim jesteś?”
- „Po prostu weź ten
list i go przeczytaj” – odpisał po chwili nieznajomy podając mu kopertę.
Artysta
nie protestował. Był skołowany jak nigdy, ale chwycił, nieco drżącą ręką kartkę
papieru z wymyślnym znaczkiem i zamknął drzwi. To było bardzo dziwne.
Alice Clarisse
Alice
szła z przyjaciółkami korytarzami uczelni. Było już dosyć późno, ale wiadomość
o tym, że czeka na nią bardzo ważna przesyłka nie pozwoliła jej pójść spać, a
jej koleżanki nie mogło jej puścić samej. W końcu była dla nich taka dobra.
Arisse była typową szkolną pięknością, otoczoną gronem innych dziewczyn, który
z jednej strony ją uwielbiały i kochały, a z drugiej w głębi zazdrościły. Jak
można było nie chcieć być nią? Utalentowana, piękna, z cudownym akcentem,
przyjacielska, dusza towarzystwa – była spełnieniem marzeń każdego chłopaka,
kimś kogo nie mogło zabraknąć na imprezie i osobą, która wygrywała konkursy i
uczyła się najlepiej na roku. Ideał.
Szła
teraz, plotkując o różnych rzeczach. Alice nadawała się idealnie żeby się jej
wygadać, albo zdradzić tajemnice. Bywała
też pomocna, jednak gdy coś przestało jej pasować i stawało się niebezpieczne
to nagle znajdywała się jakaś wymówka. Nikomu to jednak specjalnie nie
przeszkadzało, mało kto to zauważał. Byli nią zaczarowani.
- Zaraz zwymiotuje – powiedziałem.
- Zrób trochę miejsca dla mnie – zażartowałam.
- Myślicie, że to jest
stypendium? – zapytała Marta, jedna z koleżanek Alice, długonoga blondynka
z głupim wyrazem twarzy.
- Może to tylko
rodzice coś ci wysłali? – największa zazdrośnica, Robertha, musiała wtrącić
swoje trzy grosze. Nie chciała żeby Arisse dostała stypendium. Kto to widział.
- Ja stawiam na
sekretnego adoratora. Pewnie przysłał ogromny bukiet róż i romantyczny list – Helena
była romantyczką.
- Dziewczyny, dajcie
spokój, zaraz zobaczymy – odpowiedziała Clarisse – Opowiadaj lepiej co u Ciebie Hel. Miałaś nam coś powiedzieć.
Helena
spojrzała na dziewczyny i z jej oczu zniknęła ta romantyczna aura, którą
zastąpiło coś smutnego. Alice natychmiast to zauważyła i zanim jej koleżanka
zaczęła mówić to objęła ją ręką. Tak zdobywała sobie sympatię ludzi.
- Moja mama jest chora
– powiedziała, a do jej oczu napłynęły łzy – Ciężko… chora. Został jej może miesiąc życia. Najgorsze jest to, że
strasznie się męczy i chciałabym… chciałabym jej ulżyć.
W głowie Alice zagrał czerwony alarm. To była jedna z tych
sytuacji. Musiała teraz jakoś z tego wybrnąć.
- Słyszałam o takim
przepisie, który pozwala na zwiększenie ilości leków przeciwbólowych do bardzo
wysokiej dawki. Przyjaciel, taty mojego kolegi jest prawnikiem i się na tym
zna, jak chcesz to znajdę ci informacje. Nie jesteś z tym sama kochana – powiedziała
to takim tonem, który nie miał miejsca na żadne „ale”. Robertha i Marta zaczęły
pocieszać Helenę, a ta podłapała temat i podziękowała Clarisse za pomoc. Nie
miała zamiaru pomóc komuś w eutanazji. Kochała swoje koleżanki, ale nie
zamierzała za nie iść do więzienia. Co by wtedy powiedziały jej pozostałe
przyjaciółki?
- Nie lubię jej – stwierdziłam.
- Jest cwana, ale… ech – westchnąłem.
Tematy
znowu zeszły na luźne plotki i spekulacje jaka wiadomość czeka na Alice w
dziekanacie. Dziewczyny przyspieszyły i po pięciu minutach stały przed
pracownicą.
- Ach panna Clarisse –
powiedziała uśmiechając się – To list
do pani.
Alice odebrała go i podziękowała. Wyszła razem z
przyjaciółkami i przeczytała go na głos. Przez korytarz echem odbiły się
okrzyki radości.
Jacob Robertson
Miejsce
zbrodni wyglądało fatalnie. Ofiara miała owinięty kabel od żelazka wokół szyi,
ale zdecydowanie nie próbowała się na nim powiesić. Już teraz potrafił
stwierdzić, że została uduszona.
Zbliżając się szukał śladów. Zerknął na paznokcie i ramiona. Były
zadbane, chociaż widać było, że dwa zostały ułamane. Tuż nad łokciem widać było
ślad grubości dwóch palców. Wiedział już, że kobieta starała się bronić. Buty
wciąż były na nogach, więc nie uciekała. W szpilkach byłoby jej niewygodnie,
więc musiała zostać zaskoczona. Zrobił to ktoś, kogo znała, dlatego dała mu
podejść tak blisko nie spodziewając się ataku. Zerknął w akta i zauważył od
razu kogoś, kto pasowałby na głównego podejrzanego. Mężczyzna, starszy od niej,
z tym samym nazwiskiem. Z pewnością musiał to być ojciec. To mu podsunęło do
głowy pewien fakt, który od razu sprawdził. Rozchylił delikatnie jej nogi i
zauważył brak bielizny i lekko naderwane pończochy. Nekrofil? Obejrzał uda,
oraz talie. Brak ran i śladów szamotaniny. Stosunek odbył się po śmierci.
- Jak nie zginie pierwszy to się zdziwię – stwierdziłem.
- Taki talent to prawdziwy dar podczas tego co się szykuje – odpowiedziałam.
Byliśmy zaskoczeni jego dedukcją.
Jacob podniósł się i rozejrzał po
pomieszczeniu. To było tyle jeżeli chodzi o sprawdzanie tego pokoju i jako
takie śledztwo. Jedne co pozostało to przesłuchać ojca dziewczyny i potwierdzić
przepuszczenia. Jego strzały rzadko chybiały. Jakkolwiek zła nie była prawda on
potrafił ją zaakceptować.
- I jak? – zapytał
go policjant.
- Przyprowadźcie jej
ojca – powiedział krótko.
Po
dziesięciu minutach, do pomieszczenia obok, wprowadzono ojca ofiary. Starszy
mężczyzna, nieco grubszy, z pewnością silny. Wiele osób oceniało patrząc w
oczy, Jacob jednak nie stosował tej taktyki. Obserwował. Dłonie ojca były duże,
pasowały do śladów na ramionach dziewczyny. Jego postawa mówiła o nim znacznie
więcej, niż cokolwiek innego. Widział już setki przestępców i ten stojący przed
nim wyglądał na kolejnego.
- Czego pan ode mnie
chce? Mam pogrzeb do zorganizowania i masę papierkowej roboty do zrobienia.
Moja córka nie żyje – zionął chłodem. Typowa zagrywka. Teraz Jacob mógł to
rozegrać na dwa sposoby – bezpiecznie dowiedzieć się paru faktów i zmusić go do
przyznania się przez pomyłkę lub też skonfrontować go z prawdą i zaatakować
jego linię obrony. W obu sytuacjach czuł się pewnie, więc wybór pozostawił
losowi. Obserwował ręce swojego rozmówcy i czekał aż którąś poruszy. Palce na
lewej ręce zabębniły nerwowo w obręcz krzesła. Więc postanowione.
- Udało się nam
ustalić nowe fakty dotyczące śmierci pana córki – powiedział spokojnym i
rzeczowym tonem – Zdecydowanie została
zaskoczona przez kogoś, kogo znała.
Twarz
mężczyzny zdradzała go już w tym momencie. Jednak twardo milczał, co pozwoliło
Jacobowi ciągnąć to dalej:
- Prawdopodobnie
została przytrzymana, a następnie sprawca owinął jej wokół szyi kabel od
żelazka. Walczyła przez chwilę, ale nie miała szans – mówił dalej nie
zdradzając emocji – Ma pan pomysł, kto to
mógł być? – zapytał.
- Może jakiś jej
kolega. Czasami jacyś ją odwiedzali… - ojciec dziewczyny sam nie wiedział
co mówić.
- Czy miała chłopaka,
albo jakiegoś adoratora? – kolejne pytania zapowiadało nadciągający gwóźdź
do trumny.
- Nie… Nie rozumiem,
co to ma do rzeczy? – zapytał mężczyzna, a na jego czole pojawiły się
kropelki potu.
- Tak się składa, że
po śmierci pana córkę ktoś zgwałcił. Ktoś to w sumie za mało powiedziane, zdaje
sobie sprawę kim jest sprawca – słowa te wywołały szybką i dosyć paniczną
reakcje. Jacob był jednak gotów jak nigdy. Ojciec dziewczyny próbował rzucić w
niego stołem, ale Detektyw spodziewał się tego i zablokował go nogą, po czym
przeskoczył. Gwałciciel próbował go uderzyć, ale ten uniknął wolno
wyprowadzonego ciosu i uderzył go z kolana w brzuch. To w zupełności
wystarczyło. Do pomieszczenia wpadli policjanci i skuli mężczyznę.
Za nimi
wszedł komendant. Kiwnął z uznaniem głową.
- Kolejny sukces na
konto – rzucił oczywistością.
- Owszem. Takich
bydlaków wsadzam za kratki ze szczególną radością – odpowiedział Jacob.
- Co wychodzi na dobre
dla nas i całego świata – powiedział z uśmiechem policjant sięgając do
kieszeni – Przyszło do ciebie.
Koperta była pogięta, ale zaadresowana do niego.
- Przyniósł białowłosy
mężczyzna? – zapytał zaciekawiony. Na twarzy komendanta pojawiło się
niedowierzanie.
- Skąd wiesz?
- Słyszałem o tym
trochę – odpowiedział tajemniczo i rozrywając papier wyciągnął list.
Lily Eucliffe
Lily
prowadziła niesamowicie absorbujący tryb życia. Chociaż była bardzo młoda to od
paru lat już pracowała, chcąc zapewnić dobrobyt rodzeństwu. Rodzice całkowicie
nie nadawali się do wychowywania dzieci i zastanawiała się jakim cudem sama
miała tak duże poczucie odpowiedzialności, kiedy jej dzieciństwo to była jedna,
wielka fala patologii. Nie wgłębiała się jednak w to i odliczała dni aż będzie
pełnoletnia żeby wziąć rodzeństwo pod swoje skrzydła. Póki co pomoc w lekcjach,
kupowanie ubrań i gotowanie musiało wystarczyć. Winiła rodziców, którzy cały
czas leżeli pijani. Braci i siostry kochała całym sercem i chociaż była
najstarsza to młodsi o kilka lat zaczęli powoli dokładać się do życia. Kosili
trawniki, wynosili śmieci, myli samochody, roznosili ulotki i wiele innych.
Pomogli
Lily w jeszcze jeden bardzo ważny sposób – pozwolili ścinać sobie włosy, przez
co mogła trenować i dostać w końcu posadę w prestiżowym salonie fryzjerskim w
mieście. Rzuciła szkołę i teraz skupiała się w pełni na tym, zarabiając
naprawdę duże pieniądze. Eucliffe miała niesamowitą rękę do ludzkich głów.
Bardzo szybko pojęła jak operować wszystkim narzędziami. Robiła to równo i
schludnie. Jej ręce były niesamowicie
sprawne, chociaż fizycznie była ciamajdą. Nadrabiała nieco tym, że mimo porzucenia
szkoły była oczytana, a wiedza po prostu wchodziła jej do głowy bez większego
problemu.
To
wszystko składało się na to, że Lily często była niewyspana, a co za tym idzie
lubiła przespać się w dzień. Krótkie drzemki ratowały ją przed byciem totalnym
żywym trupem. Uwielbiała spać i jakby mogła to spałaby całymi dniami.
Wiedziała, że ma sporo na głowie. Jej rodzina zazwyczaj potrafiła to uszanować,
chociaż rodzice w pijackim szale potrafili hałasować. Tym razem było tak samo i
ze słodkiej krainy snów wyrwały ją krzyki. Warto wiedzieć, że Eucliffe była
gnębiona w szkole, a sytuacja w domu wcale nie pomagała w budowaniu jej
pewności siebie. Cechowała się płochliwością i bała się konfrontacji. Powinna
wylecieć z pokoju i postawić rodziców do pionu, ale się zwyczajnie bała.
Zrezygnowana podniosła się i przeciągnęła, wiedząc, że nie zaśnie już w tym hałasie.
Spojrzała
na zegarek. Dochodziła trzynasta. Za godzinę miała być w salonie fryzjerskim na
swoją zmianę. W sumie cieszyła się, że została obudzona. Szybko ogarnęła się i
żegnając się z rodzeństwem ruszyła na autobus do miasta. Na przystanku
dowiedziała się, że pojazd przyjedzie za minutę. Ucieszona nawet nie siadała,
gotowa od razu wsiąść i pojechać. Podróż miała trwać około dwudziestu minut,
więc będzie mogła jeszcze się zdrzemnąć. Środek komunikacji miejskiej podjechał
po chwili zatrzymując się i wypuszczając chmarę ludzi, tylko po to żeby wpuścić
kolejną grupę. Lily zajęła miejsce z tyłu i zadowolona usiadła na jednym z
siedzeń z tyłu. Była pewna, że nikt się nie dosiądzie więc oparła głowę o
siedzenie i zamknęła w oczy. Nagle poczuła drgnięcie .
Usiadł
przy niej mężczyzna z białymi włosami, niesamowicie zadbanymi i ładnie
uczesanymi. Eucliffe obserwowała go z podziwem. Uwielbiała gdy mężczyzna dbał o
swoją fryzurę, szczególnie, że nie zdarzało się to zbyt często. Wolała kobiety,
ale to nie przeszkadzało jej w przyglądaniu się też płci przeciwnej.
Uśmiechnęła się gdy ich spojrzenia się spojrzały. Nie sposób było nie zauważyć
dziwnych śladów na jego skroniach.
- Prowadziła strasznie zwyczaje życie – zauważyłem.
- Zawsze musimy coś zepsuć – stwierdziłam.
- Ma pan piękne włosy – przełamała
się. Nie była dobra w zagadywaniu nieznajomych, ale ten wydawał się jej godny
zaufania.
- Dziękuje – odpowiedział
– Pani Lily Eucliffe?
To już
nie spodobało jej się aż tak bardzo. Skąd znał jej imię?
- Tak? – zapytała
niepewnie.
- Mam dla pani list.
Mogłem zostawić go gdzieś, ale wolałem żeby dostała go pani ode mnie do rąk
własnych – odpowiedział tajemniczy mężczyzna.
- List? – zdawała
się wyłapać tylko ten fragment. Mężczyzna rzeczywiście trzymał w dłoni kopertę.
Panikowała. Nie wiedziała o co chodzi. Wzięła ją jednak z rąk białowłosego i
podziękowała automatycznie. Ten kiwnął głową, wstał i wysiadł na kolejnym
przystanku. Nie zrobił jej krzywdy, ale serce biło jej znacznie szybciej. Była
niespokojna. Gdy jej oddech się uspokoił rozerwała papier i przeczytała
wiadomość.
Jayden Asselman
Pokaz
był nudny. Takie było zdanie Jaydena i prawdopodobnie każdego w tej hali.
Uważał to za niesprawiedliwe, że jakiś podrzędny kuglarz dostawał angaż, a on
siedział na widowni, jak zwykły plebs. To jego powinni podziwiać ludzie. Był
doskonałym iluzjonistą. Od dziecka uczył się różnych sztuczek i z wiekiem
stawał się coraz lepszy. Ojciec z całych sił chciał zniszczyć jego marzenia,
ale Jayden sukcesywnie mu się sprzeciwiał. Tak żyli sobie do dzisiaj. Asselman
jednak nie poddawał się, pędził do przodu bez względu na przeszkody.
Tutaj
też chciał znaleźć się w centrum uwagi. Musiał tylko jakoś pozbyć się
występującego magika, przepchać się przez tłum i na koniec odwrócić uwagę
ochrony, albo zająć ich czymś innym. Jeden z problemów rozwiązał się sam.
- Dziękujemy wielkiemu
Zeniniemu za występ! Pożegnajmy go wielkimi brawami! – przez widownie
rozszedł się ledwo słyszalny aplauz – Zapraszamy
państwa na dziesięć minut przerwy, zanim usłyszycie pieśń w wykonaniu… - reszta
już go nie interesowała. Miał co chciał. Czas zacząć pokaz prawdziwej magii.
Wstał. Peleryna załopotała, kamizelka się napięła pod naciskiem umięśnionej
klatki piersiowej, a włosy zafalowały. Jayden lśnił w tłumie niczym gwiazda.
- Atencjusz – skwitowałam jednym słowem.
- Podpisuje się rękami i nogami – powiedziałem.
Coś pojawiło się w rękach
Iluzjonisty, machnął nad tym i po chwili ognisty ogon poleciał przez publikę
budząc niemałą publikę. Ludzie rozbiegali się na lewo i prawo. Jayden wykopał
jedno z krzesełek i układając na nim dobrze nogi zaczął surfować w dół, do środka
areny, gdzie była scena. Z jego peleryny wylatywały gołębie, a w rękach znikąd
pojawiały się karty. Co jak co, ale wejście miał mocne. Dotarł do centrum
budynku w parę sekund i efektownie wylądował. Chwycił za wiszący mikrofon i
ryknął wyćwiczonym głosem:
- Witam państwa bardzo
serdecznie! Nazywam się Ethan Incredible i chciałbym zaprezentować wam
najlepszy pokaz magii pod słońcem!
Tłum
widocznie ożył. Niektórzy nawet krzyknęli radośnie. Nie dało się nie zauważyć
takiego kogoś jak on. Ethan zaklaskał w ręce. Reflektory przygasły jak na
zawołanie. To akurat był przypadek, ale wygodny. Całe światło świeciło w jego
stronę. Wszystkie oczy były skierowanie na niego. To jego żywioł, jego scena i
jego pokaz. W ręce pojawiły się karty. Przetasował je, a następnie wystrzelił
do góry, aby te jak fontanna wzleciały w górę. Zamiast łapać je normalnie, albo
pozwolić im spaść, zaczął ganiać za nimi twarzą. Po chwili miał w ustach całą
talię. Czas podkręcić atmosferę. Ułożył przy pomocy języka talie, żeby trzymała
się lepiej, po czym zaczął ją wypluwać.
Efekt
był taki, że karty spadały przed niego. Na początku mogło to wyglądać tak,
jakby nie stała się żadna sztuczka, ale po chwili ludzie zauważyli, że u stóp
magika pojawił się idealny domek z kart. Ethan się ukłonił. Przez sale
przeszedł wiwat. Uwadze Iluzjonisty nie umknęło to, że przy jednym z wyjść
zaczęli zbierać się ochroniarze, którzy patrzyli w jego stronę. Powoli ruszyli.
Czas go gonił. Podbiegł raz jeszcze do mikrofonu.
- Muszę stąd znikać!
Znajdziecie mnie na ulicach tego pięknego miasta kochani! Ethan Incredible
dziękuje wam za uwagę! – wszystkie hasła wykrzyknął bez problemu, po czym
podbiegł na środek sceny i zaczął się kłaniać do publiki. Ochroniarze wbiegli i
natychmiast się na niego rzucili. Jakież było ich zaskoczenie, kiedy postać
zamieniła się w gołębie i rozpadła na ich oczach, nie pozostawiając nawet
ubrań. Jedno lustro wystarczyło do tej sztuczki. Gdy jego „klon” był
aresztowany, on już był na obrzeżach budynku i nakładał kamizelkę. W kieszeni poczuł
coś sztywnego. Wydawało się to zmaterializować wewnątrz na jego oczach.
Zaskoczony rozejrzał się i zobaczył na jednym z siedzeń białowłosego mężczyznę,
który skinął do niego głową. Jayden ukłonił się raz jeszcze, po czym wybiegł na
korytarz prowadzący do wyjścia.
Wendy Vela
Dzisiejszy
wieczór był wyjątkowo uciążliwy. Muzyka była do kitu, a klienci dawali średnie
napiwki. Całe szczęście samo wynagrodzenie było duże, więc jak zły nie wydawał
się dany dzień pracy, to pieniędzy jej nie brakowało. Gorzej, że po takim
wysiłku, gdy dodawało się do tego brak humoru, naprawdę ciężko było z nią
wytrzymać. Jej koleżanki z pracy dobrze to wiedziały, bo żadna nie odważyła się
zostać z nią w jednej garderobie. Większość wróciła do domów w stroju roboczym,
a niektóre tańczyły nadgodziny, żeby tylko nie trafić na Wendy bez humoru.
Generalnie
była bardzo wesołą i radosną dziewczyną. Nawet jak coś siedziało jej na głowie
to nie była aż tak przerażająca. Mimo wszystko szanowano ją przez jej talent i
umiejętności. Gdy potrzebowała w spokoju zdjąć makijaż, wziąć prysznic i
przebrać to jej życzenie spełniało się. Sama nie wiedziała skąd u niej takie
zamiłowanie do rozbierania się za pieniądze. To nie była kwestia łatwego
zarobku. Tutaj dochodził inny czynnik – lubiła to. Lubiła swoją pracę pomimo
tego, że ojciec, po śmierci matki, ją molestował. Na całe szczęście już nie żył
i to też była jej zasługa. Mimo to potrafiła znaleźć radość w życiu, chociaż
kompletnie nie rozumiała, jak można kogoś kochać. Sama nigdy się w nikim nie
zakochała i jedyne związki w jakich była, cechowały się kompletnym odcięciem od
uczuć. Dobrze jej było samej, przynajmniej na razie. Zarabiała na siebie,
niczego jej nie brakowało, a co ważne nie odczuwała żadnej odrazy do siebie.
Właściwie była gotowa, jak to ona nazwała, „całkowicie
się zeszmacić”, byleby było to związane z dobrą zabawą. Robiła co chciała i
była wolną duszą.
- „Ciekawe” podejście do życia – powiedziałam.
- Takie osoby nie mają żadnych hamulców – odpowiedziałem będąc
nieco zaciekawionym.
Pukanie
do drzwi wybiło ją z rozmyślań. Zaskoczona aż odwróciła się w tamtą stronę.
- Proszę – powiedziała,
będąc ciekawa, kto jest na tyle odważny żeby ją teraz zaczepiać. Ku jej
zdziwieniu, do środka wszedł mężczyzna. Chociaż była prawie naga to się nie
zasłoniła. Była trochę zmieszana – Jak
szukasz toalety to trafiłeś w złe miejsce…
Mężczyzna miał białe włosy i nosił długi, czarny płaszcz.
Sprawiał wrażenie zadbanego i eleganckiego, typowego dżentelmena. W ręce
trzymał kopertę.
- Po co tam poszedłeś? – rzuciłem pytaniem w głąb pomieszczenia.
- Każdy ma swoje odruchy, sama bym tam poszła z ciekawości – odpowiedziałam.
- Prawda, byłem ciekawy – odpowiedział
głos z drugiego końca pokoju.
Starał się nie zawieszać wzroku na Striptizerce. Spojrzał na
wieszak pełen przeróżnych kreacji. Ona jednak bezczelnie wpatrywała się w
niego. Nie przejmowała się tym, jak może wyglądać. Po prostu dalej zajmowała
się sobą.
- Trafiłem dobrze – głos
mężczyzny wcale nie był męski, raczej melodyjny i wysoki. Całkiem ciekawy – Chciałem ci przekazać ten list osobiście.
Nie masz miejsca, w którym spędzasz każdą noc, znajomych i przyjaciół godnych
zaufania również, a jest zbyt ważny żebym zostawił go w tej garderobie.
- List? Do mnie? – upewniła
się.
- Czemu wszystkich to tak dziwi? Czy nikt nie dostaje listów w tych
czasach? – zdziwiło mnie to.
- Na to wygląda – zauważyłam ze smutkiem.
Lubiłam tę formę kontaktowania się.
- Owszem – mówiąc
to podszedł do niej – Przeczytaj go za
chwilę i zastanów nad treścią.
Nim
zdążyła zasypać go pytaniami, ten już stał przy drzwiach. Zatrzymał się jeszcze
na moment jakby chciał coś dodać, ale ruszył po prostu dalej. Vela była
zszokowana, ale mimo to ciekawość wygrała. Upewniając się, że nikt jej nie
podejrzy sięgnęła po zalepioną część. Zastanawiała się co się właściwie stało.
Miała zastanowić się nad treścią. W jej głowie pojawił się pomysł na pewne
wyzwanie. Postanowiła, że cokolwiek będzie w tym liście to się na to zgodzi.
Oczywiście, jeśli nie zagrozi to jej życiu albo wykroczy poza jej możliwości.
Otworzyła i przeczytała. Uśmiechnęła się pod nosem.
Rewolwerow Piotrowicz Iwaszow
W barze
atmosfera była niesamowicie gęsta. Ludzie pili, bawili się i korzystali z tego,
że jest wieczór. Nie musieli się jeszcze martwić tym, że jutro trzeba iść do
pracy. To będzie problemem dopiero za parę kolejnych piw. Iwaszow siedział przy
jednym ze stolików i smakował golonki w piwie z pyszną śliwowicą, która
przyjemnie rozgrzewała całe ciało. Podobnie jak inni ludzie spędzał ten wieczór
beztrosko, bo wiedział, że na dniach miało się to zmienić. Jego przełożeni
opowiedzieli mu już wystarczająco o tym, że ludzie z niesamowitymi talentami byli
zapraszani w jedno miejsce. Co ciekawe nie dało się go znaleźć na mapie,
chociaż Iwaszow miał dostęp do takich technologii, że każdy budynek powinien
być do znalezienia w mniej niż pół kufla piwa. Jego miara czasu nigdy go nie
zawodziła.
Sam
koperty jeszcze nie dostał, a był pewien, że dziś jest ten dzień. Postanowił po
prostu czekać. Wiedział już co nie co o tym ile osób zostało zaproszonych, kto
z zaproszeń skorzystał, a także zebrał podstawowe informacje o tych ludziach.
Były to naprawdę przeróżne persony. Chwycił za kieliszek i wzniósł salut po rosyjsku,
za to żeby najbliższe dni były do wytrzymania.
- To jest dopiero ciekawy facet – stwierdziłem z uśmiechem.
- Jak dla mnie to dziwak – parsknęłam.
Chociaż był świetny w tym co robił to miał pewne wahania
przed misjami takie jak ta. Dostał za mało danych żeby stworzyć w głowie obraz
tego, jak to ma wyglądać. Ruszał już w wiele niebezpiecznych miejsc, gdzie jego
życie było zagrożone przez cały czas, ale tym razem sytuacja miała się inaczej.
Rewolwerow z odrazą stwierdził, że odczuwa strach. Nie dawał jednak tego po
sobie poznać. Wiedział też, że po zjedzeniu i po tym jak dostanie w końcu
kopertę będzie mógł podejść do bandy obwiesiów, która wkurwiała go już od
samego początku i rozkręcić solidną bijatykę. Nic nie przypominało mu o tym, że
żyje tak bardzo jak porządne obicie mordy. Co prawda nie należał do osób
specjalnie silnych, ale bić się umiał. Był wyznawcą teorii „techniką, a nie
siłą”.
Kelner
podszedł do jego stolika. Chciał zabrać butelkę, która nie wiadomo kiedy się
opróżniła. Iwaszow stanowczo położył na niej dłoń.
- Niet. Zostaw, bo
rozbije ci ją o łeb. Przynieś kolejną – powiedział to spokojnie, bo jego
język z pewnością nie wyrobiłby przy nawet odrobinę szybszym tempie.
Mężczyzna wyglądał na tyle wystraszonego, że nie zadawał
kolejnych pytań. Po minucie doniósł co trzeba i ulotnił się szybciej niż się
pojawił.
- Techniką, a nie siłą
– mruknął pod nosem i czknął. Nadchodził ten moment, w którym chwilowo go
mroczyło, ale wiedział, że jego organizm za chwile zwalczy ten całun, który na
niego opadł. Wróci wtedy do pełni sił, zawsze tak było.
Nagle,
coś mignęło przed jego oczami. Potrząsnął głową i zobaczył mężczyznę, który
zatrzymał się przy nim i wręczył mu coś do ręki. Iwaszow pokiwał głową na znak,
że rozumie, chociaż nie rozumiał ani słowa. Z całej rozmowy zapamiętał tylko
białe włosy na głowie mężczyzny. Ocknął się dopiero po dziesięciu minutach.
Jego umysł zaczął znów pracować na szybszych obrotach, czuł się nawet lepiej
niż przed wyłączeniem. Uwielbiał tą funkcję w swoim ciele. Przypomniał sobie
nagle o tym co się stało i sięgnął po zamoczoną tłuszczem z talerza kopertę.
Strząchnął ją po czym oderwał górną część.
List
był dokładnie taki, jaki miał być. Miejsce spotkania, obietnica wypoczynku.
Rewolwerow uśmiechnął się szeroko. Potwierdzenie jest. Czas na zabawę. Sięgnął
po kieliszek i nalał sobie, po czym wypił. Po chwili dorzucił jeszcze jedną
porcję. Ciepło rozeszło się po jego ciele. Rozprostował kości i chwycił za
butelkę, którą kazał zostawić na stole. Wstał i rozbił ją o kant krzycząc do
grupki siedzącej po drugiej stronie baru, najpaskudniejszą wiązankę przekleństw
jaką znał. Podziałało.
Cecily Britt
Cecily
spojrzała na statek stojący przed nią. Musiała dostać się do Europy. Miała do
obskoczenia parę castingów na średnie role w serialach i filmach, nie chciała
angażować się w nic wielkiego. Planowała rozejrzeć się na planach zdjęciowych i
zobaczyć jak będzie się czuła. Jest doskonała w tym co robi, a było to związane
z jej przypadłością. W skrócie można było powiedzieć, że emocje nie były dla
niej żadną przeszkodą. Wiedziała jak sobie z nimi radzić i potrafiła je
kontrolować.
Dodatkowym
celem jej podróży był hotel, do którego została zaproszona na specjalny pokaz.
Mogła pokazać się przed jakimiś bogaczami, odpocząć w luksusach, a dodatkowo
dostać za to pieniądze. Planowała zdecydowanie tam wpaść, szczególnie, że rola
przewidywała jedynie śpiew i małą scenkę do odegrania. Uwielbiała takie
zlecenia. Na aktorkę była szkolona od dziecka. Jej rodzice też siedzieli w tej
branży – matka grała w telenowelach i tasiemcowych serialach, a ojciec był jej
menadżerem. Cecily wiedziała, że jest wpadką i tylko dlatego jej rodzice wzięli
ślub, ale nie przeszkadzało jej to szczególnie. Nie czuła z nimi żadnej więzi.
- To wygląda na tak przydatną umiejętność – zafascynowałam się.
- Ja mimo wszystko nie zamieniłbym się z nią. Na pewno nie w takim
stopniu – odpowiedziałem zamyślony.
Wspięła
się na górę po trapie. Białowłosy chłopak pomógł jej wnieść walizkę.
Uśmiechając się szeroko, podziękowała. Ten odpowiedział na uśmiech i tajemniczo
zszedł na ląd, prawdopodobnie odciążyć pozostałych pasażerów. Na pokładzie od
razu ruszyła w poszukiwaniu swojej kabiny. Trafiła na nią po dwudziestu
minutach poruszania się w trzewiach statku. Nie za bardzo lubiła podróże wodą,
chociaż nie miała choroby morskiej. Robiła to drugi raz w życiu.
- Wystraszona? – mężczyzna
w podeszłym wieku podszedł do niej i zagadał przyjacielsko. Przez chwilę
zastanowiła się jaki ton i wachlarz emocji wybrać.
- W sumie nie – odpowiedziała
spokojnym, ale ciepłym głosem – To nie
jest moja pierwsza podróż.
- Moja też nie. Jestem
Joden – wyciągnął tęgą łapę, najwyraźniej czując się zaproszonym do rozmowy
– A pani to?
- Cecily – odpowiedziała
podając mu rękę.
Rozmowa
dosyć szybko się rozkręciła. Joden okazał się być niezłym towarzyszem do
przeróżnych dyskusji. Ciekawy temat zaczął się jednak dopiero, gdy statek
płynął już spokojnie, a za oknami było ciemno. Usiedli w restauracji na głównym
pokładzie i przy dobrym jedzeniu oddali się rozmowie:
- Cecily? Wierzysz w
teorie spiskowe? – zapytał.
- Raczej nie – odpowiedziała
dosyć szybko.
- Ja też nie, a
przynajmniej nie wierzyłem do pewnego momentu, ale teraz wierzę i wiem, że jest
nieciekawie…
- W sensie? – była
zaciekawiona.
- Świat się kończy. Za
dziesięć, może piętnaście lat wszyscy będziemy umierający – powiedział to
śmiertelnie poważnie. Cecily mimo swojej kontroli parsknęła śmiechem. Uznała,
że to adekwatna reakcja.
- Mało możliwe. Czym
by to było spowodowane? – zapytała.
- Wszyscy jesteśmy
zarażeni.
Jego
słowa odbiły się echem po jej głowie i nie opuściły jej przez długi czas.
Dismas Hardin
To był
jeden z tych ciężkich wieczorów. Dismas nie miał ochoty na nic, a widma
przeszłości, których tak bardzo chciał się pozbyć, atakowały ze zdwojoną siłą. Właśnie
przyszedł do baru, żeby odpocząć i spróbować wyciszyć myśli. Był w tym kiepski.
Pił whisky, miał ochotę na coś, co solidnie wygnie mu mordę. Jego życie było
pasmem porażek. Był w organizacji nazywanej „Żółta Ręka”, w której nauczył się
wszystkiego, co umiał. Przez to jak wyglądał i jak działał, ludzie nazywali go
niesamowitym Bandytą. Porzucił jednak to życie, gdy spotkał Junie. Zakochał się
w niej po uszy i był gotów się dla nie zmienić. Zrezygnować z niebezpiecznej
pracy i skupić się na czymś normalnym. Stworzyć rodzinę. Organizacja jednak
uważała, że jest na tyle cennym nabytkiem, że nie może odejść. Gdy szykował się
do odjazdu z ukochaną został zaatakowany.
Bandyci z „Żółtej Ręki” chcieli
go zabić. Nie udało się im to jednak, a kula, która miała przeszyć jego serce
trafiła w Junie. Od tego momentu Dismas stał się prawdziwym wrakiem. Nie
czerpał z życia kompletnie nic, bo nie potrafił uciec od przeszłości. Ciągle
myślał o ukochanej, marzył tylko o tym, żeby cofnąć czas i bardziej uważać,
albo jej w ogóle nie poznać. Wolałby żeby żyła nieświadoma jego istnienia niż
była przez niego martwa. Nie pomagały pamiątki z tamtych czasów. Zawsze nosił
przy sobie pistolet skałkowy oraz pozłacany kieszonkowy zegarek. Chociaż
przypominał mu o tym co stracił i o najgorszych latach jego życia to nie
potrafił się ich pozbyć.
Wziął kolejnego łyka patrząc
posępnie przed siebie. Tym razem nie mógł totalnie się upodlić. Jutro
wyjeżdżał. Dzień wcześniej, wieczorem, ktoś zapukał do jego drzwi. Początkowo
myślał, że to „Żółta Ręka” wysłała kogoś żeby w końcu dokończył robotę, ale to
był białowłosy mężczyzna, którego Hardin oczywiście nie znał. Otworzył drzwi i
otrzymał od niego kopertę. Po przeczytaniu na spokojnie listu dowiedział się,
że ma szansę na nowe życie, tylko musi stawić się w konkretnym miejscu, za dwa
dni. Oczywiście podejrzewał, że to może być zasadzka organizacji, która czyhała
na jego życia, ale postanowił zaryzykować. Dlatego też dzisiaj postanowił nie
przesadzać i gdy zaczęło mu szumieć w głowie to zerwał się i ruszył do wyjścia.
Przed barem zaczepiła go grupka
mężczyzn. Nie chciał się wdawać w żadne tarapaty, więc początkowo ignorował ich
zaczepki.
- Ładna fryzura pedale
– krzyknął jeden z nich.
- Pewnie lubi w dupę –
zarechotał drugi.
- Pewnie dziewczyna go
zapina – w tym momencie krew się w nim zagotowała. Obrazy dotyczące jego
osoby miał gdzieś, ale gdy ktoś wspominał o jego ukochanej, nawet tak
pośrednio, to załączał się w nim agresor.
Dłoń zacisnęła mu się niebezpiecznie na pistolecie skałkowym, który na
jego nieszczęście był naładowany. Walczył ze sobą, chociaż miał ochotę odwrócić
się i zacząć strzelać.
- Won mi stąd łachudry
– drzwi od pubu się otworzyły i wypadł z nich właściciel. Miał w rękach
strzelbę. Bandyta cały drżał z nerwów, ale momentalnie się uspokoił. Widok
uciekających „kozaków” wewnętrznie go rozbawił. Cieszył się, że nie zrobił nic
głupiego – Nic się panu nie stało? – zapytał.
- Wszystko w porządku
– odpowiedział Dismas .
- To…? – chciałam zadać pytanie.
- Ponownie czysty przypadek. Całe szczęście, bo inaczej musielibyśmy
wyciągać go z paki – przerwałem, odpowiadając na pytanie.
Gdy w grę wchodził alkohol i nerwy, stawał się
naprawdę niebezpiecznym człowiekiem. Dawno już nie był w tym stanie. Ta sytuacja
była niczym znak. Zwiastun tego, że wszystko będzie dobrze, a on ma szansę
zacząć od nowa. Każdy zasługiwał na taką szansę.
- To koniec? – zapytałam.
Wszystkie teczki zostały
sprawdzone i przeczytane. Ocean informacji o dwudziestu dwóch różnych osobach.
- Na to wygląda. Zmieniłabyś coś? – byłem tego ciekaw.
- Raczej nie, chociaż parę osób pozostawiam pod znakiem zapytania – odpowiedziałam.
Wstaliśmy. Lokaj
podszedł i chwycił lampę, którą parę godzin wcześniej przyniósł. Całą trójką
opuściliśmy pokój. Zatrzymaliśmy się przed dużym oknem na końcu korytarza. Po
drugiej stronie, w przestronnej sali znajdywały się łóżka. Dwadzieścia dwie sztuki. Patrząc na śpiące
postacie złapaliśmy się na ręce.
- Myślisz, że nam się
uda? – przekręciłam głowę gapiąc się ślepo w podłogę.
- Zobacz ile rzeczy
udało nam się stworzyć. Nie martw się Kochanie. Uda się – pocałowałem w czoło
moją niższą o głowę kobietę. Spojrzeliśmy we dwoje na Lokaja. Uśmiechnęliśmy
się do zmęczonego chłopaka.
- Czeka nas ciężka
praca. Jutro rano musisz być gotowy i wypoczęty – podchodząc ujęłam w dłoń
młodą twarz białowłosego. Wtulił się w nią jak dziecko posłusznie słuchające
matki. Przytaknął i odszedł w ciemność, a my zaraz za nim...
Hej, tu twórca Cecily. Bardzo podoba mi się wasz styl i pomimo kilku literówek, naprawdę dobrze mi się czytało. Wydaje mi się, że świetnie przedstawiliście wszystkie postaci, ale mogę tu mówić jedynie za Cecily, która pomimo krótkiego wstępu naprawdę mi się podobała. Mam już kilku faworytów i kilka postaci które myślę że będą wąchać kwiatki od spodu (Yama?).
OdpowiedzUsuńPóki co, zdecydowanie Aaron x Mycroft OTP.
Co ta Alice... Nie dość, że po prologu definitywnie wygrała na ujemne punkty od narratorów, to jeszcze "...ech" wygląda jak pierwszy death flag. :v
OdpowiedzUsuńStyl bloga jest elegancki, poprawna pisownia, bogate określenia. Jedyna rzecz jaka mi nie pasuje to zbyt dokładne opisy. Zauważyłam, że to po prostu wasz styl pisania, ale troszkę mnie to zniechęciło. Nie przepadam za tego typu powieściami, bo wydają mi się nudne. Dlatego dotarłam tylko do 1/3 prologu. Nyeh, mam nadzieje że za jakiś czas wrócę, żeby go dokończyć. Mimo wszystko, bardzo dobrze wam to wyszło, a ja jestem takim śmieciem którego nic prawie nie zadowala, więc to nic dziwnego że nie przeczytałam do końca XD
OdpowiedzUsuńOgólnie to życzę powodzenia w pisaniu dalszych części! ^^
Ps. Jak się ogarnę i dokończe prolog, to może napisze coś jeszcze :3
Bardzo przyjemnie się czyta. Wszystkie postacie przedstawiono tak jak się tego spodziewałem (poza Rewolwerowem on mnie lekko zaskoczył)
OdpowiedzUsuńOczywiście bardzo mi się podobało przedstawienie mojej postaci - polubiłem już pechowca i Atencjusza. Podoba mi się też relacja Informatyk-Haker
A i za mało opisów (np ciągłe zaznaczanie że postać Bobra ma białe włosy zamiast coś dodać - np jakaś postać coś zauważyła więcej)
UsuńBardzo podoba mi się styl, miło się czytało razem na discordzie xd Moja postać fajnie przedstawiona, chociaż powiedziałabym zbyt łagodnie. Co do reszty zdecydowana większość postaci mi się podoba. Aaron x Mycroft ship is alive xd
OdpowiedzUsuńNie mogę się doczekać, aż zaczną tworzyć się relacje między nimi :)
Btw dziwne jest, że w dwóch miejscach pojawia się opaska na oku (Yamaraja i Aaron) i wiewiórka (Julia i Alan)...Teorie już powstają xd
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
Usuń22 Postacie i komentować każdą z nich, to trochę dużo xD
OdpowiedzUsuńTakże:
- Styl pisania mi się bardzo podoba, jak dla mnie jest wciągający (przez co nie mogłem się oderwać od czytania).
Postacie:
Mózgi operacyjne które pewnie zginą i postacie które przykuły moją uwagę
- Detektyw
- Drama King (Jako twórca postaci - OMG jest dokładnie tak jak miało być <3 teraz tylko art od Neri ^^)
- Aktorka
- Haker
- Informatyk
- Przyjaciółka
- Brzuchomówczyni
- Artysta
Ja czekam na rozdział pierwszy i u mnie hype dalej trwa ^^
Ps. Wraz z grupą z Discorda, już mamy swoje teorie, typy i przypuszczenia. Także mały fanclub już jest :D
Brakowało mi tu bardziej szczegółowego opisu postaci,ale być może to zabieg celowy by nadal za wiele nie zdradzać o postaciach.Szkoda że jedynie Aaron i Mycroft się spotkali bo nie oficjalne spotkania się niektórych postaci były by pewnie ciekawe.Na przykład przypadkowe spotkanie Jacoba i Olivera w szpitalu zanim ukradł krew lub Dismas i Rewolwerowicz którzy pili by w tym samym barze.Nie musieli by się poznać,ale mieli by przebłyski w stylu "chyba cie gdzieś już widziałem"
OdpowiedzUsuńNo cóż, myślę, że pomijając kilka błędów, które na Discordzie Peccatorum (zapraszam) znaleźliśmy, całość jest napisana nieźle. Moglibyście bardziej zwracać uwagę na opisy jak napisała Rika. Mam kilka postaci, które lubię i kilka postaci, które niekoniecznie lubię. No cóż, zostaje nadzieja i teorie spiskowe razem z discordową ekipką :D Peace!
OdpowiedzUsuń(Autor artysty) (Chujowy nick)
Ekhem... A więc... Tak, jak mówił mój przedmówca - styl bloga jest elegancki, poprawna pisownia (nie licząc paru literówek), bogate określenia. Podzielę ten wpis na dwie części, aby był przyjemniejszy do czytania:
OdpowiedzUsuń1. Postacie:
Najbardziej do gustu przypadł mi sam lokaj, bo wydaje się dosyć tajemniczy, a na dodatek ma coś w sobie, co trudno mi opisać słowami. Jedyne, co mi się nie podoba to momenty, gdy mówi dużo, zdecydowanie za dużo (jako przykład podam tutaj fragment z Wendy). Możliwe, że taki był wasz cel, ale jak dla mnie to bardzo dziwne, gdy w większości historii mówi bardzo mało albo wcale, a tu nagle wypowiada się więcej niż sam bohater, o którym jest dany fragment. Gdy postać dużo mówi to często traci na tej aurze tajemniczości. Poza tym... czasami miałem wrażenie, że jego niektóre pojawienia się mogły być znacznie ciekawsze.
Jeżeli miałbym już stwierdzić za kim nie przepadam to... zdecydowanie Alice. Czemu? Są dwa powody: 1. Wydaje się sztuczna, jeżeli chodzi o jej zachowanie. 2. Nie lubię postaci zbyt idealnych, a taką się właśnie wydaje.
Powiem jeszcze o moim zaskoczeniu. Rewolwerow, bo o nim właśnie będzie mowa, zainteresował mnie, mimo wcześniejszych myśli, że ta postać będzie prędzej parodią, niż postacią, która wywrze na mnie jakikolwiek wpływ. Na pierwszy rzut oka wydaje się zwykłym pijakiem i niewychowanym gburem, czyli inaczej prostakiem, ale jednak coś go wyróżnia. Co? Głównie to, że wydaje się naprawdę podejrzany i to w połączeniu z nutką tajemniczości daje do myślenia, że on może naprawdę namieszać. I to naprawdę mi się spodobało. Nawet jeśli nienawidzę tego typu postaci (ludzi z resztą też) to nim naprawdę się zainteresowałem i czekam na to, co będzie się z nim działo.
Masayoshi, ah, jak tylko patrzę na jego postać to oczyma wyobraźni widzę nad jego głową napis "męski tsundere". I szczerze nie wiem czemu akurat tak go postrzegam, ale sam jego widok po prostu wywołuje u mnie takie myśli. Odnośnie łyżwiarza to, jak na mój gust był zwyczajnie nudny, ale mimo wszystko mam wrażenie, że po prostu nie miał za bardzo jak się pokazać, więc czekam na to, jaki się okaże w 1 roździale. Cecily wydawała mi się... normalna, nie umiem tego za bardzo inaczej ubrać w słowa xd. Wendy też była dla mnie zaskoczeniem, choć niewątpliwie mniejszym niż ost. komunista. Wydawała się nawet sympatyczna w porównaniu do Audrey. Jacob, ah, jak dla mnie postać, która jest trochę zbyt OP i jeżeli nie zginie w skutek jakiegoś ultra, super-duper planu to trochę szkoda ;c. Samfu...Hm, określę to najprościej, jak tylko umiem - ,, Skurwysyn. Lubię go ". Prawdopodobnie moja ulubiona męska postać ;v. Olivier - cóż... naprawdę cieszę się, że mimo trochę chorego sposobu na używanie krwii, nie jest psychopatą (a przynajmniej tak mi się zdaję). Nie licząc swojego hobby - o ile można to tak nazwać - to wydaje się w miarę normalny i w pewien sposób go nawet polubiłem. Sandra! Oj, ona wydaje się również dziwnie klasyczna i nie za bardzo jestem w stanie o niej cokolwiek napisać ;-;. Odnośnie Nerii i Bobru; w paru momentach miałem wrażenie, że ich zachowanie jest wyrwane wprost z kreskówki i odgrywają w całym tekście rolę prędzej komediową, niż jakąkolwiek inną >__<. Ten "dział" zakończę na Yamie (mojej autorskiej postaci)... został zrobiony bardzo fajnie i naprawdę mi się spodobał sposób, w którym go przedstawiliście.
2. Styl pisania.
Pierwszy raz w życiu spotykam się ze stylem, gdzie narrator jednoosobowy opisuje akcje jako dwie osoby. Brzmi dziwnie i wygląda dziwnie, ale mimo wszystko rozumiem zamierzenie. Poza tym, do stylu da się spokojnie przyzwyczaić. Jak już wcześniej wspominałem, do tekstu wkradło się parę literówek albo złych odmian czasownika, głównie były to błędy, które nie przeszkadzają zbytnio w czytaniu.
Kończę tu mój komentarz i jedyne o czym jeszcze wspomnę to:
- zapraszam na serwer discordowy fandomu Peccatorum.
- Czekam na kolejne roździały :3
Napiszę tylko, ze bardzo dziękujemy za odzew i na większość komentarzy postaramy się odpowiedzieć po prostu w filmiku, który stworzymy w przyszłym tygodniu :)
OdpowiedzUsuńNie przeczytałam jeszcze całego prologu, ale muszę spytać... Co tu się stało?
OdpowiedzUsuń"Do powstania mroku potrzebna jest odrobina światła, pomyślałem poetycko.
- Potrzebujmy lampy - powiedziałam [...]
- Elektryczne czy przenośne? [...]
- Przenośne wystarczy - włączyłem się do rozmowy."
Najpierw narrator wyłania się jako mężczyzna, potem jako kobieta, by na koniec ujawnić że to dwie inne postacie. Jednakże dlaczego narracja pierwszoosobowa obejmuje ich oboje? Jest to błąd.
Dodatkowo co tu się stało z odmianami słów? "Lampy" to liczna pojedyncza, "elektryczne" to mnoga, a "wystarczy" w żadnym razie nie łączy się ze słowem "przenośne". Powinno być "przenośna wystarczy" lub "przenośne wystarczą".
No i rozumiem że "potrzebujmy" to tylko literówka i chcieliście napisać "potrzebujemy".
Wracam do czytania. : )
Narracja nie jest błędem, jeśli jest to zabieg celowy. Pierwsza część prologu jest wprowadzeniem do przedstawienia narratorów, którym jest zarówno kobieta, jak i mężczyzna. Jest to zabieg potrzebny znając dalszą część fabuły.
UsuńFragment z lampą rzeczywiście miał źle odmienione końcówki, ale jest to już poprawione, dzięki za wyłapanie ;)
Ten komentarz został usunięty przez autora.
UsuńNie za bardzo podoba mi się ta "awangarda" w narracji. Pierwszoosobowa narracja zamyka nas w głowie jednego z bohaterów, ma za zadanie ukazać świat przedstawiony z jego perspektywy. Jeśli takie wstawki będą krótkie to nie będę miała z tym problemu (w końcu to wasze opowiadanie : D), ale tylko zwrócę uwagę że w dłuższych fragmentach łatwo to może zdezorientować czytelnika.
UsuńJedyne co mi teraz zostaje to życzenie wam nie zagubienia się w tym i czekanie na kolejne rozdziały.
Sytuacja ma się inaczej, kiedy dwójka bohaterów zamyka się poniekąd w jednej świadomości ;) Ale to już motyw, który będzie tłumaczony i rozwijany z biegiem wydarzeń. Ta "awangarda" raczej nie będzie pojawiała się zbyt często, ale jej zadaniem zdecydowanie jest zagmatwanie w waszych głowach. Większość rozdziałów będzie z perspektywy POJEDYNCZEGO uczestnika zabójczej gry, więc tam będzie standardowo.
UsuńPodoba mi się styl pisania. Przyjemnie się to czyta, a liczne barwne opisy maja w sobie coś specjalnego. Ciekawy jest też pomysł z więcej niż jednym narratorem, aż przypomina mi się pewna książka.
OdpowiedzUsuńCo to postaci... Oh Boi. Jestem na prawdę zaskoczony tym jak większość z nich okazała się o wiele ciekawsza niż przypuszczałem (chociażby Komunista, on zdecydowanie był największym zaskoczeniem). Większość, bo jest kilka miejsc w których czuję jakby postać była zwyczajnie niezbyt ciekawa. Jeśli chodzi o moją postać: jestem nią zachwycony. Sandra została przedstawiona w sytuacji idealnej aby pokazać jej "prawdziwe ja". Jestem tylko ciekawy czy będzie się zachowywać wyłącznie w ten sposób czy będzie musiała się jednak "oswoić" z innymi gośćmi w hotelu. Och... i mam jedną uwagę. "Nimfomanka" jak dla mnie jest nieco zbyt mocne. Rozumiem, że takie może być pierwsze wrażenie, ale mam nadzieję że dalej zostanie przedstawiona jako przebiegła i naginająca wolę innych, niż jako wciąż napalona chodząca maszyna seksu.
Ogólne odczucia są bardzo pozytywne. Na Discordzie snujemy już domysły i tworzymy teorie. Nie mogę się doczekać na pierwszy rozdział i postaram się posłać projekt dalej aby nasz mały fandom mógł rosnąć.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńJakim sposobem lokaj pojawia się w wielu miejscach naraz.Według treści listu miał wsumie miesiąc by dostarczyć każdemu list,ale dwóm postaciom dostarczył go tego samego dnia a konkretnie dismasowi i raphaelowi i być może Sandrze a nawet jeśli nie to tez pod koniec miesiąca.Pozatym jeśli założymy ze wszyscy uczestniczy zjawili się w tym samym czasie w hangarze to ile czasu zajęła mu podróż z Aaronem i mycroftem.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńCześć!
OdpowiedzUsuńWitam Was w gronie naszych autorów! Bardzo dziękuję za zgłoszenie się do Katalogowo. Reklama opowiadania trafiła już do odpowiednich zakładek. :)
Od dziś możecie korzystać z pełnej oferty Katalogowo. Jej szczegóły i kilka wskazówek znajdziecie w zakładce „Nasza oferta”.
W razie problemów możecie również pisać do mnie na maila (villemoria@gmail.com), z wielką radością rozwieję wszelkie wątpliwości i pomogę w korzystaniu z dostępnych opcji.
Pozdrawiam serdecznie i życzę dużo weny
Ayame
Katalogowo
PS. Prosiłyście o tagi opowiadania oraz zabójcza gra. Ten pierwszy jest nieco zbędny, bo większość blogów na Katalogowo to strony z opowiadaniami. Drugiego natomiast zupełnie nie znam. Jeśli możecie, pomóżcie mi z doprecyzowaniem. Jeśli to film, mogę dać tagi fanfiction, filmy i seriale. Może przydałby się tag gry? Ich spis znajdziecie w prawej kolumnie podstrony umieszczonej w menu głównym jako Znajdź bloga dla siebie!, a jakby co, chętnie podsunę jeszcze jakieś rozwiązania. Póki co do tagów będą należały: thrillery, trwające oraz najnowsze.
Hej!
UsuńBardzo dziękujemy za szybkie załatwienie sprawy! Co do tagów "zabójcza gra" określa tematykę bloga. Historia opowiada historię ludzi, którzy zostają uwięzieni w hotelu i zmuszeni do zagrania w "zabójczą grę", której celem jest zabicie kogoś w taki sposób, żeby pozostałe osoby się o tym nie dowiedziały. To jedyny sposób na ucieczkę z hotelu :D Ale przyznam, że podane tagi w zupełności wystarczą, także myślimy, że nie ma co kombinować i spokojnie może tak zostać ^^
Świetnie, bardzo dziękuję. :) Gdybym była Wam do czegoś potrzebna, piszcie śmiało, zawsze jestem do dyspozycji.
UsuńPowodzenia z historią!
Długie, ale wciągające i dobrze napisane. Można naprawdę wczuć się w historię. Choć ogarnięcie tyłu postaci trochę mi zajmie.
OdpowiedzUsuńtylu
UsuńPrzyznam, że początek jest cudowny! Bardzo mnie wciągnęło. Początkowo trochę mnie narracja zdezorientowała, ale można się szybko przyzwyczaić.
OdpowiedzUsuńWiem, że to dopiero prolog, ale już znalazły się trzy postacie, którym z całego serca życzę szybkiej śmierci. Tak samo jak mam te, które chcę żeby przeżyły. Pewnie z czasem moje typy się zmienią.
Świetna robota! Dziękuję za opowiadanie typu "zabójcza gra", które umili mi czas na długie godziny!
Bardzo się cieszę, że początek, pomimo chaosu się spodobał :D Ta zabójcza gra jest rzeczywiście dosyć długa, ale po paru rozdziałach trochę się układa (już ta ilość imion i talentów nie jest taka mieszająca w głowie), a same postacie będą jeszcze przechodziły spore przemiany do końca całego opowiadania :D
UsuńDzięki za komentarz!
Hej, co prawda zacząłem czytać wasze opowiadanie już znacznie wcześniej, ale z racji braku czasu na tamten moment, jakoś tak przerwałem, nie doczytując do końca prologu. Dzisiaj wróciłem z przyjemnością do lektury, cały czas mając ją w pamięci. Bardzo też chcąc ją przeczytać, odkąd ją tylko odnalazłem i się o niej dowiedziałem z kanału na YouTube! Bo pamiętałem, że mi się bardzo wtedy spodobała. Heh, w sumie wiele postaci nawet nadal pamiętałem jak Yama, Vanda - striptizerka, ta florystka, ta zboczona określana jako Succub, etc. Zapomniałem o kilku, ale jak tylko zacząłem czytać od razu je sobie przypomniałem. Co jest naprawdę na plus i świadczy, że są na tyle charakterystyczne i wyraźne, że tak łatwo nie wypadają z pamięci. Historia choć ciężko o niej na razie powiedzieć coś konkretnego też wydaje się mega interesująca. Tak jak przedmówcy wyłapałem kilka literówek, złych odmian i końcówek, w paru miejscach też narracji pierwszoosobowej, tam gdzie powinny być opisy trzecioosobowe. Np u florystki: "Podeszłam do kasy...", zamiast: "Podeszła do kasy..."
OdpowiedzUsuńAle tym się nie przejmujcie, sam też zajmuje się pisaniem własnych opowieści i wiem, jak trudno jest wyłapać takie kwestie, zwłaszcza po napisaniu i gdy tekst jest długi. To wszystko da się potem zredagować ;)
Bardzo miło, że kolejna osoba zdecydowała się przeczytać no i że te postacie tak zapadły w pamięć :D Co do literówek, przyznaje szczerze, że tempo było naprawdę zabójcze podczas pisania i wyrobiła się też taka delikatna niechęć do tego. Z czasem, kiedyś chciałbym przejechać po literówkach i poprawić wszystko, ale póki co dochodzę do wniosku, że będą jeszcze kolejne odsłony i to na nich będę się aktualnie skupiał :D
UsuńMimo wszystko dziękuję za komentarz i życzę przyjemnej lektury!
Zaczynam dopiero teraz :) ale bardzo mi się podoba.
OdpowiedzUsuńhejjj, no bo w filmiku o peccatorum na youtube (chyba 5? ten, w którym przedstawiasz postacie) Audrey ma podane 179 cm wzrostu, chociaż że tu jest użyte, zacytuję, „od takiego *maleństwa* jak ona”. czy te 179 cm wzrostu w filmie było pomyłką czy po prostu zadecydowałeś użyć takiego określenia (jak i podobnego w następnym rozdziale, jeżeli się nie mylę) na nią?
OdpowiedzUsuńprzepraszam jeżeli to wyszło mega oskarżeniowo, nie jestem zły!! po prostu zrobiłem sobie grafikę wzrostu każdej postaci obok siebie i zdziwiłem się gdy najwyższa kobieta w obsadzie (wyższa od trzech chłopów i takiego samego wzrostu jak dwóch) nazwała siebie maleństwem, lol
(mam po prostu obsesje na punkcie szczegółów i mam cały dokument dla peccatorum, i jak i tak mam przeczytać czwarty czy PIĄTY raz już ten blog, to mogę od razu uzupełnić detale lub poprawić te błędne ^^ )
Hej!
UsuńTutaj to raczej kwestia tego, że Audrey trochę z przymrużeniem oka patrzy na swoją tuszę - jest trochę większą babką (zarówno wzrostowo jak i wagowo) i lubi w myślach się nieco dystansować, szczególnie właśnie przez to, że większość facetów jest przy niej po prostu niższych/drobniejszych
Ale na pewno znajdziesz jakieś błędy dotyczące gabarytów postaci, tu czy tam. Jak coś większego się pojawi to śmiało zwracaj uwagę w komentarzach to albo poprawię tekst, albo wytłumaczę, tak jak w tym przypadku ^^